czwartek, 16 marca 2017

Wspomnieniowo - mój pierwszy dzień na Tajwanie

Niniejszy post jest częścią projektu Klubu Polek na Obczyźnie. W marcu i kwietniu razem z dziewczynami z całego świata wspominamy piękne i trudne początki w nowych miejscach, które stały się naszymi domami.

Ostatnio robiłam porządki na dysku (i ogólnie w życiu) i stanęłam przed koniecznością przejrzenia miliona zdjęć zrobionych na Tajwanie, usunięcia tych nieostrych i zdublowanych - oraz posegregowania reszty. Po odpaleniu pierwszego chronologicznie folderu "Przylot" - wspomnienia wróciły, świeże, jakby to wszystko zdarzyło się wczoraj a nie prawie 6 lat temu.

Wrzesień 2011

Nowiusieńka, błyszcząca walizka na kółkach ciąży niemożliwie, wypchana do imentu elementami, które wydają mi się być niezbędne do życia w ciągu najbliższego pół roku gdzieś na drugim końcu świata. W kieszeni czuję jak sztywno spoczywa świeży paszport z wizą studencką na Tajwan, oraz ciasno upchane oszczędności które muszą pozwolić na przeżycie okresu wymiany z egzotycznie nazywającą się uczelnią w kraju, który znam głównie z książek i nalepek "Made in ". To będzie mój pierwszy lot na długim dystansie, pierwszy dłuższy pobyt poza Polską, pierwsza szansa nowego życia...

Mogłabym opowiadać tylko o nowych smakach, dźwiękach i zapachach - ale to tylko ćwierć prawdy. Najważniejszą rzeczą pierwszego dnia na Tajwanie są odczucia, nierozerwalnie związane z kontekstem, a kontekst... no cóż. Będę się streszczać, żebyście mogli zobaczyć Tajwan tak jak ja.

Ten wyjazd był niemożliwością i marzeniem z gatunku "kiedyśtam". Wymyśliłam go sobie szukając studiów, które byłyby lekkie, przyjemne, w miarę interesujące i przede wszystkim - dawały prawo do ubezpieczenia zdrowotnego. Na pierwszej uczelni jaką odwiedziłam, tuż koło schodów zobaczyłam plakat "Wymiana na Tajwanie dla Studiów Wschodnich"- przemyślałam szybko sprawę. Tajwan, chiński, brzmi spoko, uczę się japońskiego, krzaczków trochę ogarniam, może być fajnie.
"Tajwan-srajwan" - słyszałam kpiąco-szydercze prześmiewki mojego ówczesnego chłopaka. "Taaaa, tak ci się uda to czy tamto, jak ten wyjazd na Tajwan, żeś sobie wymyśliła". Tajwańska uczelnia ze szpalerem palm przed bramą główną zaczęła blaknąć i rozwiewać się wobec innych perspektyw i tłamszących aspektów chorego związku, z którego jakoś nie chciałam się wykaraskać.
W końcu los załatwił sprawę za mnie - jakimś cudem, po którejś z kolei spektakularnej awanturze zakończonej groźbami karalnymi i solidnym naruszeniem nietykalności osobistej setnie zabeczana pozbierałam wszystkie swoje graty, które dało się zabrać i wyniosłam się do znalezionego w naprędce mieszkanka. Potężnie przerażona potencjalnymi już-eksa, znerwicowana bardziej niż stado ratlerków zastanawiałam się, dokąd mogę uciec. Decyzja zapadła w dwuminutowej kolejce przed dziekanatem - wchodząc tam, miałam już gotowe pismo z prośbą o wysłanie mnie na hipotetyczną i mityczną wymianę z Wenzao Ursuline College of Languages w Kaohsiung. Zarezerwowałam bilety, wyskubałam wszystkie możliwe oszczędności, jakimś niepojętym zrządzeniem losu zaliczyłam półtora roku w jeden semestr z całkiem niezłym rezultatem - i właśnie tak, stał się wrzesień 2011, kiedy to nadal znerwicowana jak stado ratlerków, odpalając papierosa od papierosa - czekałam na samolot, mający unieść mnie z Okęcia poza strefę wpływów lepkich macek mojego eksa (teraz wiem, że te lepkie macki były znacznie bardziej mitomańskie, niż wówczas byłam w stanie uwierzyć, ale gdyby nie ta ślepa wiara i panika przyćmiewająca logiczne myślenie - w życiu nie odważyłabym się na tak ot po prostu postawienie wszystkiego na jedną kartę pokładową WAW-KHH...).


Zatem...
Wrzesień 2011

Silnik samolotu miarowo mruczy uspokajającą kołysankę, przesuwając się po nocnym niebie gdzieś nad Rosją w drodze do Hongkongu. Honkong - to brzmi tak nierealnie. Dyskretnie poszczypuję się w rękę - czy aby na pewno mi się to nie śni? Czy aby na pewno lecę tak sobie, na drugi koniec świata?
Budzi mnie jasność. Jedzenie smakuje nijako, za oknem przesuwa się znany z filmów krajobraz maleńkich pól ryżowych, błyszczących w słońcu wiele tysięcy metrów niżej. Lądujemy w Hongkongu...
Na wejściu do rękawa uderza we mnie jak młot gorące, wilgotne powietrze - zdecydowanie nie współgrające z jesienno-europejskim zestawem bojówkowo-adidasowo-polarkowym. Niebo jest dziwnie pomarańczowe, odgłosy lotniska - zdecydowanie inne niż te, do których nawykłam w Europie. Nadrabiam miną przed Kasią, która ma towarzyszyć mi w półrocznej odysei w nieznane.
Tablica odlotów, na której znane nazwy zapisane alfabetem łacińskim zmieniają się na egzotyczne, nic a nic nie zrozumiałe krzaczki wywołuje pierwszy euforyczny uśmiech pełen lekkiego niedowierzania - taaaaak, ja tu jestem, serio!

Jest mi z drugiej strony gorąco, jestem zmordowana, głodna, przerażona i najchętniej uciekłabym ... no właśnie. Ja nie mam już gdzie uciekać, więc trzeba iść naprzód, prosto w spieszący się w każdym możliwym kierunku, bezimienny, wieloręki i wielonogi tłum armii skośnookich klonów w maseczkach.

Przyklejone do okna z Kasią patrzymy na wyłaniający się z chmur pod nami krajobraz - migające światełka wielkiego miasta, lśniące arterie pełne szybko poruszających się pojazdów, gęsto oświetlona linia brzegowa - jak okiem sięgnąć... Uderzenie gorąca i duchoty nie jest już tak silne - jest noc (ale hellou, jaka noc, przecież dopiero 18.30 czasu lokalnego?), terminal zachwyca przestronnością, marmurami i właściwie wszystkim.

Czekają na nas nasze "opiekunki", i kolejne zaskoczenie - wszyscy są maleńcy, o głowę ode mnie niżsi, po angielsku mówią eeee.... o kurka, co oni mówią, bo po hellou się zgubiłam, aha, naaaajs tu miiiitju, chłot iiiis yor nejm, eeee Maaaaaa łot?
Wbijamy się do Toyoty Yaris, która o dziwo, będąc kieszonkowym autkiem jakoś zakrzywiła czasoprzestrzeń i pomieściła pięć osób, w tym dwie obładowane jak wielbłądy z plecakami, torebkami, torebusiami i innym oprzyrządowaniem. Tak, teraz wiem - na Tajwan trafiają amerykańskie wersje wszystkiego, więc samochody są większe niż w Polsce.
Jedziemy przez miasto, robiące straszliwie przygnębiające wrażenie - bloki są ciemne niczym opuszczone, okna błyskają tylko potężnymi kratami.
- Gdzie są ludzie? czy tu nikt nie mieszka? - pytamy.
- Są pewnie jeszcze w pracy. - pada odpowiedź.
- A te kraty? - cisza. Chyba nie zrozumieli pytania.

Akademik całe szczęście nie jest okratowany, w oknach palą się światła a na małym placyku przed widać mieszane towarzystwo, w którym z daleka widać też blade i czarne nieazjatyckie twarze. Uf.
Szeroko reklamowane jako "superkomfortowe i w najlepszym standardzie" zakwaterowanie wbija nas w podłogę, wyłożoną marmurem. Pokoik jest, ma łazienkę wyłożoną kaflami w kolorze malinowy róż majtkowy, meble są średnio odrapane - ale na bogów wszelakich i poważne wady wzroku połączone z chłytami małkietingowymi - superkomfortem bym tego nie nazwała. Dopiero po chwili zauważam niuansik.

- Eeeee, a gdzie my mamy spać?
- Na łóżkach - nasza opiekunka Tina wskazuje na dwa niskie, drewniane stoły bez śladu jakiegokolwiek miękkiego wyściełania. Gulp?
Pierwsza noc spędzona na deskach była ciężka - będąc chudzinką postury wyścigowego pogrzebacza, nabiłam sobie siniaki na chyba wszystkich możliwych kościach :D Nie pomogła nawet lipna karimatka, zwana szumnie materacem o grubości centymetra słabo ubitej watki...
Dzień rozpoczął się uderzeniem "porno@duszno". Nie mówię o scenach zdrożnych... po prostu nie do końca umiałyśmy obsłużyć pilota do klimy, której poziom zagrzybienia przerastał średniej wielkości farmę pieczarek. Zatem nad ranem było tak gorąco, że szukając choćby odrobiny ochłody, gorliwie pozbyłyśmy się przyodziewku... A potem zrobiło się jeszcze goręcej. I duszniej - tak, klimat zwrotnikowy, wiecie, wczesnojesienne rześkie plus 35 i wilgotność rzędu 100%, plus swojski klimat smogowo-duszono-wędzony, bo akurat trwała końcówka Miesiąca Duchów, więc na każdym rogu buzował koksownik pełen ofiar dla przodków i dusz potępionych...



Śniadanie? Najbliższy sklep o europejskim wyglądzie, czyli 7Eleven, i losowo wybierane "cosie", o różnym stopniu zaskakiwalności smakiem i wyglądem :D.

Potem przyszedł czas na lans na dzielni - czyli oprowadzanie po okolicy, w sączącym się z nieba upale, który powodował, że od samego spojrzenia na ławkę oczy zaczynały skwierczeć.



Wszytsko było takie - intensywne, cudne, nierealne i inne.
Smaki i zapachy a nawet fetory. Tak, capiący niemiłosiernie kanał pełen zgnilizny moralnej i glona oprószonego różowym kwieciem urósł do miana "romantycznej egzotyczności", bawarka z glutkami aka bubble tea - stała się cudownym orzeźwieniem (no dobra, w Polsce bym nie tknęłą bawarki nawet kijem - a tam po prostu było to jedyne picie jakie mi zaproponowano na wstępie, więc miałam do wyboru odwodnić się do reszty albo chlupnąć dziada...). I tak dalej.
Na każdym rogu czyhało coś- nowego, innego, ciekawego...
A to teatrzyk dla duchów - no dobra, to było naprawdę ciekawe. To nic, że nie rozumiałyśmy nic a nic i napawałyśmy się oczojebną kolorystyką i małoskomplikowaną choreografią w mocno skomplikowanych kostiumach.


A to śliczne dzieci (tak naprawdę były to zupełnie przeciętne bobasy, ale my z racji swojego mizernego nasączenia egzotyką - zachowałyśmy się na widok pucatej, skośnookiej młodszej młodzieży gorzej niż stado podstarzałych ciotuniek, i wszystko witałyśmy piskami i wrzaskami entuzjazmu).
A to światynia - o jaka piękna, egzotyczna, cudowna, wspaniała! Na każdym rogu, jak kościoły w Krakowie - no ale przecież kościoły w Krakowie są normalne, a to takie ładne, kolorowe, inne egzotyczne, cudowne etc...




No dobra.
Poczucie odrealnienia przeszło mi po ponad miesiącu, gdy już opanowałam pierwsze chińskie znaki i jedzenie pałeczkami (oba w stopniu mocno kalecznym, ale wystarczającym). Uwierzyłam, że naprawdę mi się udało.
Zachwyt i zdziwienie manifestowane kwikaniem, podskakiwaniem i machaniem rękoma - trochę mi przeszedł, ale nie do końca :D.
Traumatycznych momentów na początek mi oszczędzono - więc powoli i płynnie wsliznęłam się w azjatycką rzeczywistość knajp toaletowych, karaluchów wielkich jak palec (tak naprawdę ujrzawszy pierwszego, martwego okaza - uznałam, że jest nawet uroczy, ma taką słodziaszną buziuchnę... Które to zachwycenie szybko mi przeszło, gdy inny, ciut mniejszy ale znacznie bardziej żywy egzemplarz przespacerował mi po pokoju, a nawet usiłował uciec z nożem wbitym odwłok...).
Łazienka - czy toaleta, zarówno ta "domowa" 3 w1, gdzie siedząc na tronie i cisnąc dwójkę można przy okazji wziąć prysznic, umyć zęby a nawet wypucować kafelki, jak i ta szkolna "kucana" z wielkim koszem na zużyty papier toaletowy postawiony dokładnie na poziomie twarzy kucającej ofiary - nie były wielkim zaskoczeniem, podobne wynalazki już mnie spotkały, więc oczywiście lekkie zbrzydzenie się trafiło, ale nie szok dogłębny.
A wszystkie dziwactwa i niedogodności były mi sowicie wynagrodzone... Zatem teraz, 5 i 3/4 roku później uśmiecham się do dziewczyny z kitkami na starych zdjęciach, która z uśmiechem na ustach i lekką paniką w oczach robi pierwszy krok w nowe lepsze życie, tak inne od tego które dotąd wiodła...


8 komentarzy:

  1. Chyba wszyscy przylatujący pierwszy raz na Tajwan po wyjściu z hali lotniska dostają obuchem w łeb - ten upał i wilgotność każdego powala.
    A komfort w akademikach ... no cóż ... pozostawia dużo do życzenia. Ale jak widać Ty też pokochałaś tę wyspę. Mam nadzieję, że wkrótce na nią wrócisz :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nooo, mnie walnęło w HKG przy przesiadce, i to konkretnie... Ale tylko za pierwszym razem, potem jakoś zupełnie mi to nie przeszkadzało - albo nie było tego zaskoczenia, tylko wiedziałam, że jak dojdę do drzwi to będzie sauniasto a potem klimatyzacyjnie-lodowato, a potem to już zależy od tego czy będę w środku czy na tzw świeżym powietrzu.

    Komfort na Tajwanie ogólnie jest sprawą tzw różnicy kulturowej i można by o tym dyskutować sto lat :D

    A co do powrotu... :D to nigdy nie mówię nigdy :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Ciekawa historia!:) uwielbiam Twoje pisanie i szkoda mi, że tak rzadziutko teraz wpisy są

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też tego żałuję, że nie mam czasu pisać. Ciagle próbuję wygospodarować chwilkę, bo tematy na wpisy piętrzą mi się i uwierają jak kamyki na chińskiej ścieżce zdrowia...

      Mam nadzieję, że już niebawem przyjdzie taki dzień, w którym siądę przy biureczku i zacznę klepać w klawiaturę mądrości życiowe o przygodach wszelakich, chińskim bogom na chwałę, ludziom na uciechę, a producentom środków do czyszczenia monitorów na wzrost sprzedaży specyfików na zaplute monitory...

      Usuń
  4. chudzinką postury wyścigowego pogrzebacza, od samego spojrzenia na ławkę oczy zaczynały skwierczeć, chlupnąć dziada... No mega jest ten wpis, a te cytaty najlepsze! Nie powstydziłby się najlepszy pisarz takich porównań! Ha ha. Zostaję tu!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :D ja piszę jak myślę, a myślę - no właśnie tak. To nie sztuka powiedzieć było gorąco jak jasny gwint, ale już okraszone komentarzem nabiera barw, smaków i tekstury :D i czujesz, że musisz chlupnąc dziada, albo zaskwierczeć :D

      Usuń
  5. Musisz mi wybaczyć Majii, że dopiero teraz zobaczyłem tego posta, ale popełniłem karygodną zbrodnie nieodświeżania twego bloga przez ostatnie 5mies. ALE WRESZCIE JEST!!!!
    Szczerze mówiąc, nie wiedziałem, że trafiłaś na Tajwan przypadkiem i w ramach ewakuacji. Zawsze miałem cię za odwiecznie zainteresowaną Azją, a tu się okazuje coś takiego, no ale okazało się to (jak mniemam) dobrym wyborem. A właśnie, jako że etap tajwański swego życia masz zakończony na dobre(?), jak go oceniasz?

    福磊

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie trafiłam przypadkiem. Przypadkiem - i to też niezupełnym, trafiłam na studia - po prostu potrzebne mi było ubezpieczenie, którego pracodawca nie oferował. Wybór kierunku był świadomą i przemyślaną decyzją. Sam wyjazd - też nie był pełnym spontanem w stylu "rzucamy monetą o mapę, gdzie się przyklei tam wyląduję" i zbieramy mandżur w troki, hajda. Chodziłam koło tematu dwa lata, aż wreszcie dostałam motywacyjnego kopa w cztery litery i słowo Tajwan stało się ciałem, ryżem i cuchnącym tofu.

    A co do zakończenia tajwańskich etapów... mało wiesz :D uśmiechnę się teraz tajemniczo. Wybór... chyba był dobry. Inaczej - nie żałuję ani kasy wydanej tam, ani czasu nie poświęconego na robienie wielkiej kariery w wielkim mieście, ani przybytych kilogramów i innych dolegliwości.
    Tak naprawdę - to kontinnum, zabrzmi filozoficznie i buddyjsko - ale wierzę w to, że wszytsko co się nam w życiu trafia dzieje się po coś. Związek z niezbyt szczęśliwym zakończeniem musiał być - żebym przemogła lenistwo i strach i pojechała na drugi koniec świata. A po co pojechałam na koniec świata - hmm... odkrywam cały czas.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...