wtorek, 9 czerwca 2015

Rybki małe południowych mórz

Styczniowym przedpołudniem udało mi się zdać ostatni egzamin, odebrać wyniki prac pisemnych i zasiąść w kafejce w celu analizy pokaźnej długości oceny opisowej. Były te rezultaty znacznie lepsze niż oczekiwałam, aczkolwiek Młodociany zmarszczył nosek i zaczął rozpoczął przemowę:
- Stać cię na więcej, Księżniczko. Oczekiwałem minimum 90% z testu i troche lepszego rezultatu na ustnym... Nie przykładasz się wystarczająco do tonów, a na tym poziomie powinnaś już piać tonem drugim jak kogucik o poranku i miauczeć tonem trzecim jak rasowy kot perski...- rugał mnie jak każda prawdziwa chińska mama motywująca swoje dziecko do ciężkiej pracy i zdobywania samych piątek.
Szybko przerwałam jego wątpliwej jakości zachęty i pochwały:
- Taaaak, i kto to mówi, mam ci przypomnieć egzamin z tłumaczenia, kiedy to przemowę Obamy oblałeś 6 razy z rzędu, hę?
- O, jaką ładną mamy pogodę dziś, nieprawdaż? Tak sobie pomyślałem, że mimo wszytsko zasłużyłaś na odpoczynek, i w ogóle... Chciałabyś pojechać do Kending na 3 dni? Będzie fajnie, odpoczniesz i może nawet popływasz (tu nastało kilka chrząknięć pełnych najwyższego zdegustowania dla mojego zboczenia objawiającego się włażeniem do wody w zimie, gdy temperatura spada do straszliwych, zabójczych wręcz 20C i każdy Tajwańczyk trzęsie się z zimna, okutany w kurtkę puchową i szalik) zanim wrócisz do Europy? A jak nie popływasz, to poleżysz na plaży, opalisz się (kolejny charkocik pełen dezaprobaty i niezrozumienia czemu chcę kalać swą alabastrowo trupiobladą skórę paskudnym brązikiem właściwym pariasom Azji). Co ty na to?
- Tak! Tak! Tak! Kiedy jedziemy?

Zatem sobotnim przedpołudniem wyruszyliśmy do Kending karocą – a raczej taksówką. Tata Młodocianego nie chciał nawet słyszeć o użyczeniu rodzinnej Yariski, którą poleruje, chucha i dmucha i przestawia 3 razy w tygodniu – bo do jeżdżenia ten pojazd nie służy. Jeszcze by się zepsuł albo porysował...
Droga do Kenting autostradą nie jest, wije się wzdłuż wybrzeża i przez tajwańskie mieściny oraz wsie – czyli nudy na pudy, podróż zapierająca dech w piersiach równie mocno jak droga z Miechowa do Kazimierzy Wielkiej.
W końcu dotarliśmy do Kenting, czyli tajwańskiego synonimu "kurort, resort, piękni bogaci i zepsuci na wakacjach". Tak naprawdę Kending jest długą wiochą, zlokalizowaną wzdłuż drogi. Oferuje rozliczne atrakcje – jazdę quadem, jazdę konną, karaoke, bary i nawet MacDonaldsa, w cenach zbijających z nóg. No, może poza Makiem – ale 100 PLN za 15 minut na końskim grzbiecie, gdzie koń prowadzony jest po padoku to trochę zdzierstwo.
Zatem po zapoznaniu się z lokalnymi atrakcjami – udaliśmy się na plażę. Czekałam na pojawiające się tu od czasu do czasu delfiny, rekiny i latające ryby – ale na próżno. Wyleżałam się za to na najgorętszej plaży Tajwanu, poobserwowałam Tajwanki podczas plażing-smażing (widok zakutanych od stóp do głów plażowiczek w ochronnych maskach jakoś mnie już nie rusza), wchłonęłam zaimprowizowanego w naprędce grilla – i wyraziłam smutek z powodu niedostatku wrażeń artystycznych z fauną morską w roli głównej. Zatem Młodociany poczuł się zobligowany do zaprowadzenia mnie do lokalnego Muzeum Oceanu. I to był strzał w dziesiątkę.
Jak wiadomo, Tajwan to wyspa, wód przybrzeżnych ma od cholery i ciut ciut, a w wodach znacznie cieplejszych niż polskie bujnie krzewi się życie (brutalnie przerywane i lądujące na stołach wiecznie głodnych Tajwańczyków). Zatem rzecz jasna – muzeum robiło wrażenie.
Już na wejsciu powitały nas ... wieloryby, wyskakujące na wieki z sadzawki. Sadzawka była głęboka po kostki, a wieloryby plastikowe, ale za to całkiem słusznych rozmiarów.

Obok sadzawki "au naturel" mieściła się druga, w wesji cute – gdzie plastikowe stworzonka głupawo uśmiechały się i wytrzeszczały wielkie mangowe oczyska. 

I rzecz jasna nie mogłam się oprzeć pokusie wytaplania w obu sadzawkach, choć dzień był styczniowo-chłodnawy (czyli lokalsi paradowali w kurtkach, a mnie pot ściekał po krzyżu a kark palił jak w czerwcowym skwarze).


Potem było już tylko coraz lepiej. Akwarium zaprojektowano z rozmachem i znajomością rzeczy, zatem ekspozycja zaiste przypominała mi nurkowanie na Palau. 


Najpierw powitała nas jakaś biedna ofiara losu, przebrana za wystruganą z kartonu Latimerię – czyli rybo-skamielinę, nieodmiennie paskudną od milionów lat. I bez szans na poprawę wizerunku niestety...
Potem zanurzyliśmy się w lekki półmrok korytarza, rozświetlanego przez wielkie akwaria. Pierwsze ekspozycje poświęcono kolorowym rybkom żyjącym na płyciznach – a więc wśród koralowców wesoło pływały rybki Nemo (błazenki), Dory i inne. Korytarz schodził coraz głębiej, światło było coraz ciemniejszo-błękitne (woda zmienia kolory i jako pierwsze zanikają te o najkrótszej fali – czyli czerwienie i pochodne), tafle szkła coraz wyższe...








Centralny zbiornik o rozmiarze sali gimnastycznej przedzielony był przeźroczytym korytarzem, więc nad głowami przepływały majestatyczne manty nic nie robiące sobie z turystów poniżej z tej prostej przyczyny że oczy mają po drugiej stronie ciała i po prostu nas nie widziały, a także – rekinki, barakudy, tuńczyki i inne rybki południowych mórz.




W osobnym zbiorniku odizolowano nadymki, które cały tłum Chińczyków usiłował sprowokować do nadęcia – chyba liczyli na to, że z uwagi na nadmiar powietrza uzyskają pływalność wysoce dodatnią i wyskoczą niczym spławiki na powierzchnię, skąd będzie je można zebrać i usmażyć.



Wrak statku oddano we władanie trującym skrzydlicom, w maleńkich akwariach wisiały na ogonkach koniki morskie (w życiu nie sądziłam, że są tak małe – miałam wizję stworzenia wielkości kota, a tu w porywach uzbierałaby się długość kciuka...).
Ostatni basen zajmowały bieługi Irina i Oksana - czyli białe polarne walenie, które w przeciwieństwie do rybek uzywały mózgu do zabaw z publicznością – i goniły w te i we wte, co rusz spogladając czy aby podziwia się ich popisy z odpowiednią dozą entuzjazmu.


Za ich wodną rezydencją mieściła się smutna wystawa – szkieletów zwierząt wyrzuconych przez fale na tajwański brzeg. Główna przyczyna zgonu – to na przykład połknięcie siatki na zakupy i innych plastikowych śmieci, albo kolizja ze śrubą okrętową. Nie wiem czy pamietacie historię o kaszalocie, który zaatakował miasto Tajnan? Nie był to odosobniony przypadek, niestety (aczkolwiek największy i najbardziej spektakularny).



A potem korytarzem z widokiem na dachowe akwarium i ryby-młoty doszlismy do najdziwniejszej wystawy w muzeum mórz południowych. A mianowicie – do pingwinów. Tak, nie pogrzało mnie z nadmiaru ciepła w styczniu. Na Tajwanie wybudowano pingwinom klimatyzowane akwarium ze sniegiem, i lodowatą wodą, w której mogą śmigać ku uciesze gości, zakochanych w pokracznie drepczących polarnych ptakach od czasu filmu "Tupot małych stóp".



Niestety – budynek "badawczy" w kształcie wieloryba zamkniety był na cztery spusty, kraty pod prądem i kłodki wielkości zegara ratuszowego, zatem nie dowiedziałam się w końcu "jak wieloryb robi kupę".









Ale za to okazało się, że mą księżniczkową kwaterę urządzono ze smakiem i pomysłem, który wynagrodził brak finalnych wniosków w sprawie wieloryba na klozecie. Albowiem w pokoju zastałam co następuje
  • marynistyczny obraz 3D usypany z piasku i muszelek
  • sraczyk oraz wannę dyskretnie ozdobione szlaczkiem z daleka udającym akcenty marynistyczne
  • otoczaki spełniające rolę wyszukanej a i praktycznie taniej mozaiki (zacieki... kto by przejmował się tym, że taka "pikna" wanna jest niedoszorowana?)




  • łoże iście książęce, z nobliwie zakurzonym baldachimem, oraz romantyczną w zamyśle lampę z upchanymi światełkami choinkowymi, które najgorętszą akcję miłosną zmieniłyby w "noc zywych trupów"
  • oraz pejzaż, na całą ścianę.
    Reasumując – chciałabym mieć w Polsce muzeum czy oceanarium zrealizowane z 1/3 takiego rozmachu. A pejzaż z odlatującą kaczką i nadętą rybką o wyrazie buźki pornolali dmuchanej kiedyś skopiuję i podaruję, jeszcze nie wiem komu. 

Tak, ta ewidentnie zwyrodniała blow (job) fish zrobiła niezapomniane wrażenie, albowiem wprawione w jej wybałuszone oczka szklane kulki w nocy fosforyzowały odbitym światłem i sledziły każdy mój krok.

3 komentarze:

  1. Oglądałam zdjęcia z wybałuszonymi oczami. Spacer tunelem z rybami pływającymi nad głową mnie zauroczył! Szkoda, że w Polszcze nie uświadczysz takich atrakcji ...

    Lynx

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To akwarium jest zdecydowanie najlepsze spośród wszystkich które widziałam. fakt że nie widziałam ich aż tak wielu, ale z np szeroko reklamowana duńska Blue Planet czy szwedzkim Skansen Akvariet wygrywa bez problemu, norweskie akwaria to się nawet nie umywaja (aczkolwiek np Polaria w Tromsø czy Muzeum Przyrodnicze Oceanu Atlantyckiego w Aalesund \to od upośledzonych pingwinow\ też są ciekawe, choć zdecydowanie z mniejszym rozmachem.
      W Kending spokojnie można lazic pół dnia po muzeum, a ten szklany tunel ma chyba z 80m długości i tasmociag - jakby się ktoś zmeczyl chodzeniem to po prostu stoi a tasmociag go przesuwa

      Natomiast w Polsce całkiem niezle jest Afrykarium we Wroclawiu. Trochę inne bardziej badawcze i bez tunelu jest z kolei Akwarium\Oceanarium w Gdyni, ktore jednak ma największą ekspozycję :)
      Tak że nie jest źle ...
      A już najlepiej pokusić się o kurs nurkowania Wtedy takie widoki można mieć w wersji live :)

      Usuń
  2. Bylam w czerwcu w Kenting, ale tylko na plazy - dzikiej, ale przepieknej, cala plaza dla nas tylko...oczywiscie ci z hotelu kazali nam isc na "cywilizowane" plaze, ale sama mysl o wysmarowanych kremem blyszczacych sie cialach, parasolach zaslaniajacych horozont - nie, zdecydowanie, po pierwszej probie "cywilizowanej" - plaza hotelu Chateau - facet chcial nas ubrac w kamizelki ratunkowe aby moc wejsc do wody,odmowilismy, moj mazmusial podpisac ze chce sie topic pod wlasna odpowiedzialnosc...i poszedl poplaskac sie w wodzie otoczony grupa tubylcow w pomaranczowych kamizelkach, brakowalo Pamela Anderson...nastepne dni chodzilismy na skraj plazy, bylyl fale, byly skaly, byly kuranty - ale my, widzac kilku mieszkancow tutejszych ktorzy sie beztrosko tu kapali, robilismy jak oni...oczywiscie przestrzegajac zasade podstawowa tamtejszego plywania - zostan w przestrzeni, gdzie czujesz piasek pod noga...oczywiscie, moze byc niebezpiecznie dalej, fale sa dosc mocne..Kenting jako kurort- ma oczywiscie pierwsza charakterystyke - CENY HOTELI - za Boga nie wiem dlaczego tak piekielnie drogo ( z wyjatkiem moze schronisk mlodziezowych, ale my, po 60-ce, lubimy troche komfortu..) Pokoj w Chateau resort - moze byc i za 15 000 NT za dobe...my bylismy w innym "My chateau", z drugiej strony drogi, troche przed miasteczkiem, fajny, w stylo toscanskim, naprawde ladnie zewnatrz i wewnatrz - no i taniej, chyba ok 3600 NT za dobe. Miescina - nic poza zwiedzaniem, jest park narodowy, ale upal mielismy za duzy (ok 40°) na maszerowanie. Ale co lubilam - wieczorem, ciemno, tzn od 19-tej, glowna ulica sie ozywia , stragany z zarciem i ciuchami i innymi turystycznymi - gwar, muzyka - ale nastroj rodzinny, ludzie z wozkami i z dziecmi, mlodziez - i wszystko w przyjemnej atmosferze. Jaka roznica z Bangkokiem, gdzie turysci tak opanowali miasto, ze az nieprzyjemnie i niesmacznie czasami jak sie patrzy na panow bialych - starszych i mlodszych, w roznym stanie "zuzycia i po nadmiarze uzywania pewnych substancji..i przyklejone do nich mlode ,ladne dziewczyny Thai...Wydaje mi sie, i mam nadzieje, ze ani warunki zycia na Tajwanie, ani ich kultura nigdy do tego nie doprowadza. Jak na razie, Tajwan jest "oszczedzony" od od tego zanieczyszczenia masowego turyzmu. Co dla nas, turystow indywidualnych, ma swoje dobre strony, ale czasami brak nam bylo ..cokolwiek zrozumiec ! W hotelach czy muzeach, trzeba bylo trafic na dobra godzine - gdzie jakis anglophon byl..czasami w ogole nie bylo, zostawaly nam - obrazki - na migi ! I jakos bylo, kupa smiechu czesto, czesto nie wchodzilismy do jakiejs knajpki, bo nawet obrazkow nie bylo..Ale bardzo nam sie nasz pobyt podobal ( 2 tyg w Taipei i 5 dni Kenting plaza). mam nadzieje tam wrocic . A co do Akwarium - jest w Lizbonie piekne Oceanarium...

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...