wtorek, 17 lutego 2015

Kuchenne rewolucje wikińsko-azjatyckie

Nie, nie będzie o gotowaniu. Gotować dalej nie potrafię. Będzie za to o randkowaniu w Krainie Wikingów.
Moja wakacyjna praca polegała na byciu niańką chińskich turystów. Tak konkretnie, to byłam pilotem, przewodnikiem, asystentką, animatorem czasu wolnego, wyjaśniaczem dlaczego w takiej bogatej Norwegii na Nordkapie nie ma wypasionj galerii z butikami LV, psem pasterskim i dziewczęciem do bicia dla nowobogackich Chińczyków, którzy zdecydowali zamiast do Paryża wyekspediować się do Skandynawii na wakacje życia. W sumie, to o Chińczykach na wakacjach mogę elaborat walnąć, żeby było i smieszno, i straszno - ale dziś nie o tym. Dziś, powalentynkowo - będzie o miłości i romansach z Azjatami w tle.
Nasze wycieczki były najczęściej wycieczkami objazdowymi z różnymi trasami tematycznymi i zasięgiem (przypominam, ta cholerna Norwegia jest długa jak nieszczęście i granicę z Finlandią oraz stolicę Oslo dzieli mniej więcej taki sam dystans jak owo Oslo i powiedzmy Rzym albo Lazurowe Wybrzeże).

W każdym razie - wakacje kończyłam pod hasłem "Chińczyk na wikińsko". Ostatnim przystankiem naszej grupy, tym razem nawet miłej, zgranej i kumajacej czaczę – było miasto portowe, a klu wieczoru stanowiła wizyta w restauracji serwującej lokalne "przysmaki" i a zwłaszcza owoce morza. Ano, niech będzie, choć mnie już na hasło "łosoś" obsypywał dreszcz i wysypka, znamionująca pojawienie się łusek.

W restauracji (żeby było zabawniej, położonej kawałek od brzegu więc podróż odbyła się stosowną gondolą stylizowaną na wikiński drakkar) Chińczycy dali popalić standardowo, czyli zaczęli marudzić i smęcić, Że łódka niewygodna, że im mdło, że tamci przy tamtym stoliku mają 12 dań a oni tylko 3 (przy tamtym stoliku siedzieli nowo-ruscy i szastali kasą, a Chińczycy oszczędnie wybrali najtańsze menu dla grup, żeby się im z dobrobytu w zadach nie wywróciło), i że nie ma ryżu i zupki do zapijania, i pałeczek też nie ma, i że widelce niewygodne... A kosztuje tyle że ło matkobosko, pół chińskiej knajpy by za to kupił i że u nich w Szanghaju/ Dongguang/Pekinie... Potem zajęli się żarciem i mlaskaniem, więc ja postanowiłam się ewakuować na papierosa, bo pomimo 3 lat w Azji nie wyrobiłam sobie solidnych zwieraczy żołądka gwarantujących utrzymanie posiłku w brzuchu gdy obok stadnie posilają się Chińczycy. 
Wyszłam zatem, a mlaskanie z ciamkaniem i siorbaniem ucichło – za szczelnie zamkniętymi drzwiami. Niestety, zagłuszyło je wycie i świstanie wiatru, który skutecznie uniemożliwiał mi delektowanie się jedną z ostatnich fajek wygrzebanych z dna plecaka. Obkłusowałam zatem knajpę dookoła i znalazłam murek i jakiś bunkier wygrzebany w skale pod restauracją, w satysfakcjonujący sposób blokujący wicher. Zatem rozsiadłam się, przeszłam do batalii z zapałkami gdy nagle nade mną rozległ się jakiś zgrzyt i mocno zdegustowany głos męski wybełkotał coś po norwesku, przechodząc na angielski – "Co ty robisz z naszym schowkiem na szczotki???"
Miałam w zanadrzu jakąś ciętą ripostę, więc zadarłam brodę, spojrzałam w górę i...

Zastygłam. W oknie tkwiła sympatycznie rozkudłana głowa o niewątpliwie przystojnych rysach i wpatrywała się we mnie z rosnącą ciekawością.

A ja z opadłą szczęką gapiłam się na owo zjawisko wyglądające jak nagle ożyła manga i usiłowałam przedrzeć się myślą przez gąszcz serduszek, amorków i gwiazdeczek ćwierkający upojnie nad moimi kucykami. Głowa wyraźnie oczekiwała odpowiedzi, więc ta część mojej inteligencji, która nie była zajęta kontemplacją męskiego oblicza w okienku – kopała zawzięcie w zad tą większą połowę, zawieszoną na wgapianiu się w objawionego przystojniaka, odpowiedzialną też za procesy werbalne.

I w końcu, wśród świergotu i chichotu amorków oszołomione kawałki mózgu jakoś się poskładały, a ja, ze wzrokiem błędnej owcy i innymi atrybutami zakochanej gimnazjalistki - wydusiłam:
- Yyyyy... yyyyy.... wiesz, wyglądasz trochę jak Azjata...
No zaiste, riposta cięta i celna, normalnie mogłabym być z siebie dumna na wieki wieków i kazać ją wyryć na mym grobowcu ku pamięci pokoleń. Psiakrew.

Głowa powalona takim argumentem zniknęła, i pojawiła się za chwilę, już w postaci pełnocielesnej, czyli rozczochranego dryblasa słusznej postury, który rozsiadł na schodkach obok mnie i podał mi zapalniczkę. I pewnie własnym ciałem chciał ten schowek na szczotki zasłaniać i bronić (ooo, nie miałabym nic przeciwko...).W końcu wytłumaczyłam mu w czym rzecz – że ja od tych mlaskaczy, że ja wiem, że mi zaraz wszyscy z załogi kuchni bedą w związku z tym pluli do żarcia, i że ja po prostu musiałam wyjść i się nastawić moralnie oraz mentalnie, i tak dalej, a ten bunkier to sam mi się napatoczył, a szczotek nie ruszę bo sprzątać nie lubię organicznie.
Chłopaka chyba przytłoczył nawał informacji, bo patrzył w niebo, prezentując mi lewy, chmurny półprofil, na którym jak u kameleona płynnie zlewały się cechy azjatyckie i europejskie – lekko skośne brązowe oczy, wyraźne ciemne brwi, opalona skóra bez cienia zarostu, ładny prosty nos, równiutkie białe zęby. Tak naprawdę nie byłam wcale już pewna jego podobieństwa do Azjaty – bo nosek nie kluskowaty, i oczy bez słynnej "fałdy mongolskiej", i profil nie plaskaty na chińską modłę a kości policzkowe nie zaznaczone wcale bardziej niż moje - i okładałam się w myślach batogiem za – jak zwykle – spontaniczne i niezbyt przemyślane wypowiedzi powalające szczerością, składnią i powiązaniem z kontekstem.

Chłopak milczał, palił papierosa w tempie rekordowym, a ja nadal kontemplowałam i rozpływałam się kisielu jaki wytworzył mi się w miejscu mózgu i ściekał po kręgosłupie w kierunku bielizny. W końcu obiekt mych rozmyślań nie wytrzymał "tajniackiego" wgapiania się połączonego z intensywnym ślinieniem i dzikim tańcem świergolących amorków dookoła mej fryzury, i przemówił:
- Moja mama jest z Azji, a do żarcia nikt ci nie napluje, obiecuję. W sumie to ja je przygotuje i to na twoich oczach, bo jestem tu kucharzem. A teraz zabieraj się z tego schowka, bo oprócz szczotek mamy tu jeszcze wino i węzeł od gazu i błąkać się tutaj nie wolno żadnym gościom restauracji. A palić tym bardziej.
Jakoś tak wyszło, że Chińczycy po konsumpcji oddalili się, ja zostałam (spetryfikowana i otoczona wianeczkiem kląskających makolągw z miłosnymi symbolami w dziobkach) do zamknięcia – w kuchni, zamelinowana na blacie, pomiędzy jakimś halibutem a dorszem, i gapiłam się jak kucharz patrząc mi w oczy opowiada anegdotki z życia restauracji - i tnie przy tym w małe precyzyjne kawałeczki mięsko, cebulę i inne warzywa – i nawet się nie zatnie, choć nóż ma taki dosyć potężny i ostry jak brzytwa. No dobra, popisywał się bezczelnie, bo ponoć potrafi to zrobić każdy średnio rozgarnięty podkuchenny i nawet makak – co nie zmienia faktu że ja po próbie skopiowania takiego numeru mogłabym robić za model rzeźby o Wenus z Milo. W końcu jednakowoż nocna zmiana dobiegła końca, goście poszli, sala i kuchnia została wysprzątana a kucharz imieniem Haakon zapakował mnie do swego nieco rozklekotanego auta i ruszyliśmy w kierunku mego "apartamentu". Czyli pokoju z namiastką kuchni oraz łazienką.
Szybko dokonałam w myślach rachunku sumienia – porządek w pokoju (jak nie zapalimy światła na full to może nie zauważy, że porządku brak), łóżko (pościeliłam, uff), stopień ogolenia odnóży z przyległościami (yyyy, ujdą w tłoku), bielizna (uff, całe szczęście nie założyłam najcieplejszych wełnianych gaci) i nastawiłam się – na miło spędzony wieczór.

Jak zapewne się domyślacie czytając mojego bloga – o ile w Kaohsiung będąc nawet bardzo brzydkim białym facetem można paść na zawał z nadmiaru urozmaiceń w tzw "życiu nocnym", i trzeba mieć solidny bat aby się odgonić od napalonych Azjatek, to niestety ja, jako biała facetka z alergią na "clubbing" i podpitych facetów niezależnie od koloru skóry -nie mam lekko. A moje życie towarzyskie przypomina kinderbal w grupie Muchomorków (czy innych średniaków, bo zerówkowicze to ponoć już nawet się całują po kątach). Życie erotyczne zaś jest równie bogate i urozmaicone jak oferta monopolowego w Kabulu za talibskiej teokracji.
Zatem – jakże mogłam nie napalić się jak dzika oślica na pełnowymiarowego pół-Azjatę o pięknym uśmiechu z dołeczkami i solidnej posturze, dającej pewne nadzieje że może w akurat chwilowo najbardziej interesującej mnie dziedzinie również wdał się raczej w norwesko-wikińskiego tatę niż w tajską mamusię.
W myślach już układałam menu na dzisiejszą resztę wieczoru, postanawiając wykorzystać do oporu fakt, że Skandynawowie płci obojga nie są zbyt pruderyjni czy oporni i z tego co kojarzę, to dosyć chętnie i gremialnie przechodzą do sedna sprawy bez odwalania konieczności nauk przedmałżeńskich oraz dreptania w takt mendelsona. A że koło mnie siedział przystojny, młody i jędrny Norweg, to resztki nocy oraz poranek zapowiadały się interesująco. Ślinotok z potokami kisielu trwał w najlepsze.
A teraz wyobraźcie sobie moją minę, gdy po odwiezieniu mnie pod drzwi – Norweg imieniem Haakon grzecznie oznajmił, że w sumie to jest już bardzo późno i pewnie jestem bardzo zmęczona, a w dzień będę potrzebowała dużo siły ducha na użeranie się z moim stadkiem. Po czym zapisał sobie mój numer telefonu, ucałował mnie cnotliwie w czółko, poprawił buziaczkiem w policzek – pojechał w siną dal.

A ja spędziłam resztę czasu do porannej pobudki – na gorączkowym obwąchiwaniu garderoby i tamowaniu wodospadów łez, które zastąpiły kisiel. I usiłowałam pojąć – czy woniało mi spod skrzydła, czy też z dzioba unosił się szrekopodobny odorek, który spłoszył mój jędrny obiekt westchnień? Czy też może moje skarpetki posłały zdradziecki cios w moje feromony i powaliły Wikinga zgoła nieromantycznym sierpowym w nos? I czy może pan kucharz ulitował się nade mną bo wyglądałam na głodnego wypłosza z trzeciego świata? I tak dalej...

CDN jutro.

3 komentarze:

  1. czekam na ciąg dalszy :D
    Kinga

    OdpowiedzUsuń
  2. Ooooj, będzie się działo :D Jak zwykle randki wychodzą mi, ehkhm, no, teges, - jedyne w swoim rodzaju :D

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...