środa, 6 kwietnia 2016

O przyjaźni z Tajwanu, na Tajwanie, przed Tajwanem, po Tajwanie - we wszystkich przypadkach

Ten wpis powstał jako część projektu Klubu Polki na Obczyźnie. W kwietniu i maju dziewczyny z całego świata opowiadają o emigracyjnych przyjaźniach - tych z Polski, i tych z nowych krajów. Zatem - na tapecie Majia i jej przyjaciele...

Najpierw tytułem wstępu. Słabo się zaprzyjaźniam. Łatwo nawiązuję nowe znajomości - ale przeniesienie ich na level hard, na poziom określany jako "prawdziwa przyjaźń" nie następuje z automatu po tygodniu, miesiącu czy nawet roku. Taki poziom wymaga wzajemnego sprawdzenia się, obdarzenia obustronnym zaufaniem, poznania i zaakceptowania pewnych wad nieusuwalnych i po prostu dotarcia się. Gorzej jak z małżeństwem, bo w wypadku rozpadu małżeństwa, to przyjaciółka ma mnie trzymać zamordę chytem pogromcy kucykuff pony żebym głupot nie narobiła :D
Osobna sprawa - jestem osobą specyficzną, z niewyparzoną gębulą, zestawem sarkastycznych odzywek i żmijowatych zagrywek mogących powalić bawołu, więc zaakceptowanie mego rozbuchanego ego w całej rozciągłości sporo wymaga od interlokutora. Co ogranicza dosyć skutecznie grono bliższych znajomych, aczkolwiek nie budzi szczególnego smutku i bólu istnienia.

1. Polskie przyjaźnie
Przez biografię przewinęło mi się kilka osób, które mogę określić mianem "przyjaciółki" i "przyjaciela" - bo jakoś łatwiej mi idzie dogadywanie się z facetami (tak, ogarniam kwestię spalonego podczas meczu, nie ogarniam wielu innych i nie mam zamiaru tego zmieniać). Jakoś tak wychodziło, że ze zmianą rzeczywistości czy etapu w życiu te przyjaźnie z lekka więdły, zmierzając w kierunku serecznego koleżeństwa. No cóż, tak to czasem w życiu bywa nieuchronnie - syty głodnego nie zrozumie, singielka nie pojmie rozterek matki z dziecięciem przy cycu, studentka kierunku humanistycznego słabo zna problemy studentki kierunku technicznego, emigrantka zaś nie rozumuje tak samo jak osoba która nad Wisłą została... 
Zatem - ze szczupluteńkiego grona przyjaciółek od serca zostały smętne niedobitki. Które też zapewne zostaną dobite, prędzej lub później. Powiedzmy, że mam wciąż sporo "przyjaciół sytuacyjnych". Wiem kogo mogę poprosić o zawinięcie z lotniska odległego o 200km od tego na które miałam przylecieć, kto kupi mi w razie wypadku bilet na już, kto wysłucha szlochów gdy dopadnie mnie depresja, kto doradzi w kwestii takiej lub owakiej, kto bez pytania zawiezie na obiad - bo marnie wyglądam, a głupio mi pewnie przyznać że ostatni posiłek to spożyłam w zeszłym tygodniu. Ale kogoś kompleksowo łączącego powyższe i inne w jedną harmonijną całość - brak. Trzeba się z tym pogodzić...
Sporo w tym mojej winy - nie mam czasu na godzinne pogaduchy na Skype, a różnica czasu nie pomaga. Bedąc w Polsce zamiast spędzać wieczorki na winku - ganiam usiłując załatwić sprawy nawarstwione przez hektar czasu, albo zwyczajnie mam lenia. Nie zawsze pamiętam też o przywiezieniu upominków z dalekich stron, prośby o "załatwienie" tego lub owego zbywam od kopa, czasem w mało uprzejmy sposób. Trochę i winy drugiej strony - wiadomo, wpadam raz na czas jak bomba, przynosząc powiew wielkiego egzotycznego świata, tak dalekiego od przaśnych kartofli z kefirem, więc kto by zamiast słuchać opowieści ryżem i jedwabiem płynących śmiał swojsko marudzić na kiepskie promocje w Biedrze i kolejki do lekarza?

2. Przyjaźnie tajwańskie
Zatem wylądowałeś człecze na Tajwanie.  Zatem otoczyła cię egzotyka i mali, żółtoskórzy i skośnoocy kosmici, mówiący lepiej lub gorzej (częściej gorzej niż lepiej) w lengłydżu, zaś ty w ich mowie kosmitów nie mówisz wcale. Ale wszyscy są tacy "frendli frendli", mili, przyjaźni, pomocni. Zatem żyjesz sobie człecze szczęśliwie w banieczce frendli frendli tajwańskiej znajomości... I przy odrobinie szczęścia wrócisz po kilku tygodniach/miesiącach do swego kraju, opowiadając o raju, gdzie wszyscy byli tacy frendli, frendli, normalnie anioły unoszące się pół metra nad powierzchnią kwiecistej łąki, tańczące w kręgu splecionych dłoni i śpiewające kumbayaaaa. I nagle po 2 tygodniach masz na FB 300 nowych skośnookich znajomych więcej... Ach, jak błogo!


Tylko że - wszytsko zależy od definicji. Jeżeli dla ciebie "przyjaciel" jest równoznaczne z "FB friend" - to możesz sobie darować kilka następnych akapitów, bo nie dogadamy się. Dla mnie posiadanie "przyjaciela" czy "dobrego znajomego" oznacza coś więcej niż zjedzenie razem nawet tysiąca obiadów... Podczas których notabene, ja będę pykać w AngryBirds, a "przyjaciel" w Candy Crush. To coś więcej niż fakt, że jego żółta gębula będzie nadawać pozorów światowości na mojej liście znajomych na FB (i vice versa). To coś więcej, niż fakt, że mój biały odwłok zawleczony gdzieśtam podniesie "przyjacielowi" poziom rispektu na dzielni o 500 punktów expa i doda ze 40 leveli do zajebistości. To coś więcej, niż fakt że kolega zadeklaruje pomoc w czymkolwiek (np nauce chińskiego, znalezieniu mieszkania, męża, pracy i kombinacji numerów do szóstki w totka)... a do tego się 90% znajomości tajwańskich sprowadza.
Podczas pierwszego semestru, poznając pierwsze proste krzaczki - poznałam pierwszy chiński idiom 酒肉朋友 - oznaczający "przyjaciela od wina i mięsa", "przyjaciela w dobrą pogodę" czyli po prostu przyjaciela fałszywego. Nauczycielka Gong, od podszewki znająca problemy obcokrajowców bo sama zamężna od lat z Amerykaninem - tłumaczyła nam, że przyjaciel tajwański i przyjaciel "zachodni" to dwia różne pojęcia. I że jako bogaci biali i zepsuci będziemy niezwykle popularni, z uwagi na potencjalne korzyści płynące ze znajomości z naszymi zachodnimi bladymi twarzami. Faktycznie, przekonałam się o tym na własnej skórze - najpierw byłam gwiazdką słitfoci wrzucanych na fejsunia, który grzał się od ilości zaproszeń, polubień i tym podobnych - po czym pies z kulawą nogą o mnie zapomniał, bo cóż tam jakaś tam z Polski na końcu świata, jak oto przybyły nowe towary! Z Meiguo (Ameryki) i Faguo (Francji), dwóch krajów których same nazwy wywołuja kisiel w tajwańskich majtach... I skończyło się moje rumakowanie :D 90% nowych najlepsiejszych psiapsiołek płci obojga, znajomków i znajomek ruszyło hurmem precz - a mnie zostało tych kilkoro, którzy lubią mnie - a nie moje potencjalne mozliwości w polepszeniu ich "networkingu". 
No ale jak tu się dogadać z kimś, kto mówiąc "tak" mysli "ogłupiałaś babo?", a robi "a weźcie mnie w zadek pocałujta"... Pisałam o tym wiele razy, że z chińskiego na ludzki nie jest tak prosto, jak góógle translate wykłada...
Osobna, smutna strona tajwańsko-zagranicznych przyjaźni, którą mi właśnie uświadomił Młodociany. Rozłąka. Bo przecież - praktycznie każdy zabłąkany na Tajwan obcokrajowiec przybywa na pewien okres czasu - miesiąc, semsetr, rok... I nie raz tak bywało, że zaprzyjaźnieni bliżej i mocniej niż okazywali na zewnątrz Tajwańczycy płci obojga smarkali przy rozstaniu, płakali, tęsknili i czekali na obiecany powrót przyjaciół zza granicy... Na próżno. I tak raz, za razem, za razem, aż się uodpornili.
3. To może inni Polacy na Tajwanie?
Gdy w tyłek zakłuje różnica kulturowa, narody kupią się ku sobie - Amerykanie do Amerykanów, Ruscy do Ruskich, Niemcy do Niemców i tak dalej... A Polak z Polakiem nie wytrzyma :D

A serio - akurat w moim wypadku, przyjaciela pośród tajwańskiej Polonii nie znalazłam. Owszem, stosunki jakieś się utrzymuje - ale to nawet mniej niż koleżenstwo, ot przelotne znajomości. Może dlatego, że polskich dziewczyn w moim wieku w moim mieście mało, a faceci zupełnie nie z mojej bajki? Może dlatego, że prowadzę się jak cnotliwa księgowa, na piwo nie chadzam z byle kim, imprezuję rzadziej niż odwiedzam dentystę? Może dlatego, że w sumie to przyjaciółka czy grupka znajomych mówiących w moim języku na Tajwanie nie jest mi aż tak paląco potrzebna?

4. Na wszelkie bolączki - Młodociany
Tak, ten słynny Młodociany, który bynajmniej nie jest moim mężem. Ani synem. Ale bez którego moje życie na Tajwanie byłoby mniej kolorowe, a bardziej wyboiste. Nie mówiąc już o takich drobiazgach, że nie byłabym w połowie miejsc, w kórych byłam, zjadłabym o połowę mniej przysmaków, przytyłabym w związku z tym o połowę mniej w biodrach, a po chińsku mówiłabym półgębkiem.

Nasza współpraca międzykulturalna rozwijała się powoli - i olbrzymia w tym zasługa właśnie Młodocianego, który od początku wykazywał buddyjską cierpliwość, oceany spokoju i ogólnie pelen wachlarz cnót wszelakich. Po początkowej mocno nastroszonej fazie znajomości - wcześniejsze doświadczenia z osobami lecącycmi na lep mej białej skóry i zagraniczności nauczyły mnie bardzo dużego dystansu do prób zacieśniania więzi międyludzkich - jakoś się dotarliśmy. Ja zaczęłam mówić po chińsku, on załapał co to ironia - i że bynajmniej nie jest to amazońskie zwierzę futerkowe... Jedyne czego nie robi - to nie trzyma za mordę chwytem żelaznym, żebym głupot w szale miłosnego zawodu nie narobiła. No ale za mąż się nie wybieram, zatem - można odpuścić pięść hodowcy naowistych kucyków pony... A jak będę płakać - to już przerabialiśmy tyle razy, że Młodociany opanowanie sytuacji ogarnia tak samo doskonale, jak procedurę zachowania w wypadku trzęsienia ziemi.

I takiego przyjaciela znaleźć - to było jak trafienie poczwórnej szóstki w totka :D Kij z pieniędzmi, są rzeczy bezcenne.

5. Cała reszta tajwańskiej ferajny
Czyli króciutka lista około 10 pozycji z mojej książki telefonicznej, którą mogę porównać z polskimi "dobrymi znajomymi" albo "przyjaciółmi sytuacyjno-kontekstowymi". Jest tam Nico, czyli moja niegdysiejsza tutorka, dla której jestem wymówką do wybycia spod kurateli nadopiekuńczych rodziców (czujących pismo nosem, albowiem Nico spuszczona ze smyczy odstawia konkretne obyczajowe brewerie unoszące nawet mą brew w wyrazie dezaprobaty). Jest moja kochana Syrenka TangXin, której niestety mi brakuje ostatnio, od kiedy wyjechała do Meksyku na wymianę. Jest Joyce, która co jakiś czas pomaga mi znaleźć prace zlecone tu i ówdzie. Jest Cherry, jest Yvonne, jest Doreen, jest Susannah, Katie i Lou... Są dobre koleżanki, z którymi mogę zjeść obiad bez poczucia wyalienowania, pożalić się na realność, poplotkować. Ale - głębszego zrozumienia nie oczekuję, i chyba tak jest najlepiej...

Reasumując - czy przyjaźń z Tajwańczykiem lub Tajwanką jest możliwa?
Jest, jak najbardziej.
Czy będzie to przyjaźń według polskiej definicji, znajomość głębsza niż zamienienie kilku słów kilka razy w tygodniu i wspólny wypad na szopping na najtmarkecie?
Jeżeli masz szczęście - to tak. Ale to jak wygrzebanie złotego samorodka wielkości pięści z kretowiska.
Czy zastąpi te odsunięte na boczny tor przyjaźnie z Polski?
No jasne, że nie. Ale przyjaźnie z Polski to przyjaźnie z Polski, gdzie wszyscy bawiliśmy się w czterech pancernych i psa, oglądaliśmy japońskie kreskówki z włoskim dubbingiem, polskim lektorem i angielskimi napisami, zdawaliśmy maturę i egzaminy szprycując się hektolitrami kawy i jojcząc że nichuchu nie damy rady, a kaca leczyliśmy gorączkowym układaniem strzępów wspomnień w jakąś wspólną całość wczorajszego wieczoru i magicznymi roztworami szykowanymi przez jedną najtrzeźwiejszą, obecnie panią magister... Więc, żaden Tajwańczyk tego nie ogarnie... Tak jak Polki znad Wisły nie załapią jak to jest otrzeć sobie skórę z palców łupiąc świeżutkie liczi, nie będą wiedziały jak to jest złapać kraba - a właściwie jak niewłaściwie złapany krab złapie cię za paluszek (z tą właśnie świeżo otartą skórką), nie będą kibicować szkolnej drużynie smoczych łodzi aż do bólu gardła, nie będą łapać uciekających z talerza małży, znudzonych czekaniem na egzekucję w hotpocie... 


7 komentarzy:

  1. Każda przyjaźń - ta prawdziwa - jest jak samorodek z kretowiska, IMHO. Nie zastąpi nic ani jednych, ani drugich. A niewyparzona gęba szybko odsiewa 酒肉朋友 od 知己 ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taaaak ale latwiej lapac wspólny kontekst z kims kto wie kim byla Marusia na przyklad i dlaczego Giggi kocha biale majteczki, jak smakuje kielbaska pod hala targowa o 3 nad ranem i lapie grube żarty... A jak masz kosmite ktory o Czterech Pancernych nie slyszal, nie widzial na oczy normalnej kielbasy i grzecznie chichocze z zaklopotania - to trudniej. Wiec w Polsce poziom trudnosci to nie samorodek w kretowisku ale nie wiem? Bursztyn na plazy w srodku sezonu turystycznego :)

      Usuń
    2. Na poczatku mialam jezyk pogryziony jak ser szwajcarski w dziurki na wlot, taka chcialam byc mila grzeczna i nikogo nie urazic...
      Potem mi przeszlo w drugi biegun i na kazdego profilaktycznie fuczalam ja wsciekly jezozwierz. Sporo potencjalknyc znaomych sploszylam wtedy - no ale teraz sie ulozylo gdzies po srodku. A falszywi przyjciele zawsze so epojawiaja niemal jak muchy do psiej kupy, zneceni bialolicowscia moja w nowym miejscu. Tylko ze teraz zpelna odpowiedzialnoscia uprawiam splendid isolation i mam ich glebokoooooo poki im sie ni znudzi :)

      Usuń
    3. Mi by raczej na Tajwanie przyjaźń spowodowana mym białym licem nie groziła, bo zbyt fotogeniczny nie jestem. Jeżeli ktoś mnie lubi, to raczej ze względu na moje zainteresowania i ogólnie "to co jest wewnątrz", chociaż tak po prawdzei to częściej jestem wściekły jak szerszeń niz mily i skory do przełamywania lodów A co do Młodego, to ja zawsze byłem święcie przekonany że on jest twoim mężem ! :)

      PS Czy ciebie tylko Klub może zmusić do pisania? :)

      Usuń
    4. Każdy biały, każdziutenki ma plus milion do uroku osobistego :D Nie uwierzysz jakie paszkwile i pasztety mają tu branie... Kijem bym takiego okaza nie trąciła, a tu okaz kijem się musi odganiać od nadmiaru entuzjastycznych wielbicielek...
      Była to zresztą świetna metoda rekrutacyjna dużych firm... Bierze się Angola Holendra Niemca (cokolwiek) brzydkiego jak psia kupa, z trądzikiem, nadwagą, łysieniem i innymi fizycznymi niedoskonałościami oraz worem kompleksów. Się go wysyła na Tajwan na pólroczny kontrakt, gdzie momentalnie ego mu szybuje dzięki hordom przyjaciół i zwłaszcza przyjaciółek, szybko znajduje drugą połówkę, ślub, dzieci itp - i tak oto firma małym nakładem pracy ma lojalnego pracownika po wsze czasy :D

      Tiaaa. Mężem. Albo dzieckiem (tu też było sporo głosów, że to na pewno mój pólbiały półżółty synuś). A tu taka niespodzianka :D Mężem. Muszę to przekazać dalej, muahahaha.

      Ostatnio tylko i wyłącznie zobowiązania dla Klubu. podjęte ze sporym wyprzedzeniem zanim mnie dościgła tzw czarna dziura, robota, rozpacz i nadgodziny. Ale jestem dobrej myśli. Jak zawsze. I pełna dobrych chęci. Jak zawsze :D

      Usuń
  2. No widzisz, ja mam jedną przyjaciółkę, która przeczytała te książki co trzeba, obejrzała te filmy co trzeba i posłuchała tej muzyki co trzeba. Jedną. Znaczy - dla mnie w Polsce też był samorodek w kretowisku :)

    OdpowiedzUsuń
  3. E tam samorodek! Diament wielkości pięści Pudziana :D

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...