Wczoraj przy okazji ploteczek czatowo-skajpowych z kuzynką w powietrzu zawisło pytanie:
- Majia, jak tam u was na Tajwanie, żyjecie? Bo w wiadomosciach nawet było, że jakaś masakra i tragedia.
Zdziwiłam się trochę, bo nie zanotowałam żadnego spektakularnego wydarzenia, które mogłoby pretendować do miana wstrząsającego i straszliwego. Zatem - może dowiem się czegoś, co trzymano przede mną w tajemnicy?
- No w wiadomościach mówili, że tragedia straszna, tajfun jakiś, ranni, zabici, ewakuowani i w ogóle armageddon.
Aha.
Mam do tajfunów pecha. I to pecha straszliwego - jestem bowiem tajfunoujemna. To znaczy - że jak ja się pojawiam w okolicy, to z tajfunu robi się co najwyżej burza. W szklance wody zresztą. Za to "Fakt", "Teleexpress" i inne media robią z większej ulewy na końcu świata aferę koperkową, świetny zapychacz sezonu ogórkowego... I w dodatku pokazują jakieś archiwalne zdjęcia z tajfunu poprzedniego. A co.
Pomarańczowe teletubisie ze Straży Przybrzeżnej i fale "tajfun tuż tuż" |
No właśnie. Tajwański tajfun (więcej na ten temat TU >>KLIK<<) jest zjawiskiem w lecie zupełnie normalnym, tak jak w Polsce lipcowy rajd pijanych traktorzystów po zagonach, sierpniowy deszcz meteorytów czy wakacyjne burze i kręgi w zbożu. Tak naprawdę, to pomimo swej upierdliwości, tajfun jest małej Pięknej Wyspie potrzebny, jak kani dżdż. Silny wiatr przewiewa zastałe w upale powietrze (albo zawiesinę metali ciężkich w szczypcie tlenu, patrz TU >>KLIK<<), a wściekły deszcz - zapewnia należyte nawodnienie i wyrównanie rezerwy wody pitnej i przemysłowej. I absolutnie niczym niezwykłym jest fakt, że podczas letnich miesięcy taki tajfun odbywa się co 2 tygodnie, więc nikt na miejscu specjalnej paniki nie sieje (no, chyba że jakaś stacja telewizyjna pociągnie temat - to wtedy owszem, Tajwańczycy stadnie histeryzują na potęgę, że aj waj taj taj - bo tak wypada, bo w telewizji mówili).
W każdym razie - nadszedł tajfun Dujuan (szybko przekręcony na Donżuana). Fakt, wyglądało to groźnie - na zdjeciach satelitarnych wielki był jak smok.
Rząd ogłosił dwudniowe wolne - czyli ekstremalnie długie "typhoon holiday" kiedy wszystko zamyka się na głucho i nikt nie wychodzi z domu (poza służbami medycznymi, wojskiem, policją, strażakami i strażą przybrzeżną). Młodociany, zgodnie z telewizyjną propagandą - panikował jak dziecko w obliczu siostry ze strzykawką - zupełnie umknął mu fakt, że takich tajfunów w te wakacje było już kilkanaście, a w całym jego życiu przewinęło się ich nad Tajwanem kilkaset.
Jak było?
W Kao - spokojnie, Powiało, popadało, parę kurnikowatych konstrukcji się rozwaliło, parę drzew się złamało, parę samochodów wywróciło, wybiło trochę studzienek kanalizacyjnych bo momentami system odprowadzania wody nie wyrobił.
Dużo gorzej było na północy wyspy, gdzie mieszka Dorota z rodziną. Mieszkają oni w górach w okolicy Tajpej - więc zwyczajowo, tajfun "lądując" od strony Okinawy miał nieco większy impet. Dorota z bloga skarżyła się na wściekły, porywisty wicher, strugi deszczu i wyłączanie prądu, osuwanie się błotnistych zboczy na korty tenisowe - faktycznie, po jej stronie wyspy wyglądało to nieciekawie. Jak silnie wiało - najlepiej zobrazuje to fakt, że w superwiezowcu Taipei 101 wychyliła się kula, umiejscowiona głęboko w podziemiach, mająca z tych kazamatów równoważyć ewentualne wstrząsy sesjsmiczne - aby wieżowiec wskutek trzęsienia ziemi nie padł jak ścięty.
W Kao poduło, powyło, poprzestawiało nieco aranżację przestrzenną - i poszło w pierony, na Chiny Ludowe (jak zwykle zresztą).
Za to szczególną atrakcją stał się wywrócony pociąg (tak, tak, legła na stacji lokomotywa)
oraz wygięte w porywach wiatru skrzynki pocztowe w Tajpej.Ponadto ubiło jakiegoś bożka na światyni, który malowniczo zgiął się w pół (chyba nie był w łaskach boga od ochrony przed zjawiskami pogodowymi...)
i rzecz jasna przerzedziło zieleń miejską, za to doszczętnie i dokładnie umyło ulice - na chwilę rzecz jasna.
Ogólem - Tajwańczycy naród do tajfunów przyzwyczajony i wiedzą jak sobie z tym fantem radzić. Nawet w sposób ekologiczny, gdy zwykła parasolka poleci hen...
A co bardziej przewidujący nauczeni wiekową wiedzą w temacie w ogóle stwierdzili że co będą się ubierać i ryzykować że koszula stanie się żaglem, albo zmoknie na wylot...
Taaak, tajwańscy dziadziusiowie rządzą :D
Długo się nie odzywałaś, więc pomyślałam, że zarzuciłaś zacny pomysł nauki chińskiego. ;)
OdpowiedzUsuńUparta jesteś. :D
Nie Gosiu :) dalej uparcie wprawiam Chińczyków w osłupienie raczkujacym chińskim ... Cwicze uparcie i że stadia solidnego chinskiego masochizmu doszlam do fazy w której mi się to podoba :)
UsuńNatomiast są rzeczy o których na blogu nie piszę, a które mnie absorbują więc siłą rzeczy mam dużo mniej czasu i możliwości bloggowania. Ale nie poddaje się :)