sobota, 17 października 2015

Dlaczego warto jeść owoce na Tajwanie?

Bo są.

A serio... Powodów jest wiele. I nawet małe drewniane pesteczki włażące czasem w zęby nie są w stanie choćby ociupinkę zniechęcić czy zmniejszyć mojego apetytu...
Zatem, dlaczego jem owoce na Tajwanie, albo (bardziej prawdopodobnie) rzucam się na nie jak Reksio na szynkę i rolnik na dotacje?

Po pierwsze - można schrupać w wersji "prosto z drzewa" coś, co w Europie występuje głównie w formie syntetycznego aromatu pływającego w jogurcie (marakuja, mango), albo w formie puszkowanej i zalanej słodkim syropem (liczi, ananas, mango, papaja i tak dalej). Innymi słowy mozna ze zdziwieniem odkryć, że marakuja jest kwaśno-orzeźwiającą galaretkowatą substancją wypełniającą jajowatą "skorupkę", mango ma subtelny posmak eukaliptusa i nie jest ulepkowanto słodkie, a ananas jest bardziej kwaskowaty niż miodowy, nawet dojrzały do stadium złotawego, miękkiego owocu... I że ananas piecze w język. I że zapach marakui wypełnia pokój na długi czas, powodując burczenie w brzuchu. I że wbijanie zębów w dojrzałe mango -zapewnia smakowy orgazm pełen kaskad słodkiego soku tryskającego wszędzie dookoła, dlatego mango konsumuje się pod prysznicem. I że wcinanie liczi i longanów wciąga gorzej niż łuskanie słonecznika. I że smoczy owoc najlepiej sobie strugać w różyczki za pomocą łyżeczki a potem wciągać z uroczym siorbnięciem. I że mleczko kokosowe niewiele ma wspólnego z tym zapuszkowanym, przesłodzonym czymś sprzedawanym za ciężkie pieniądze w eko-sklepikach. I że....
Pomelo - kuzyn grejpfruta w wersji artystycznej
Po drugie - można posmakować normalnej, naturalnej wersji owocu, które w Polsce za kupuje się za ciężkie pieniądze w wersji "dojrzanej w cieplarnianej atmosferze z dużą zawartością CO2) - przede wszytskim melonów, bananów, ananasów. W ogóle tajwański banan nijak się ma do maczugowatej, kanarkowo-zielonej maczugi z naklejką "czikita". Tajwański bananek rozmiaru jest chińskiego, czyli trochę większy od mojego palca wskazującego - ale za to smaku ma więcej niż cała kiść płynąca w chłodni z Ekwadoru. I zjadłszy raz takie z lekka pogniecione, małe i niepozorne, jakby kanciaste 台灣香蕉 - zaczęłam z pogardą i niesmakiem spoglądać na to, co do tej pory uważałam za "najlepszego banana z Czikity".
Kram z bananmi i turystyczne centrum "Banana Pier"
Po trzecie - można zjeść coś, czego w domu nigdy byśmy nie spróbowali. Bo o ile liczi, kaki, świeże daktyle, mango czy "smocze owoce" pitaje pojawiają się czasem w marketach, to już takiej na przykład "czapki buddy" czy duriana raczej do Polski nie sprowadza nikt. No chyba, że jakiś mocno ekscentryczny i nawiedzony koneser o budżecie na podwieczorek obejmującym osmiorniczki u "Sowy&Przyjaciół". A tymczasem duriana (czyli króla Ljuliana) mogę kupić dwadzieścia metrów od domu (już od wejścia do sklepu czuć, że była dostawa...) i trochę zeżreć w poszukiwaniu legendarnego najsmaczniejszego smaku, trochę zostawić gekkonowi na parapecie ku postrachowi okolicznej menażerii, a trochę zachować w zamrażarce - zacznie śmierdzieć pod niebiosa jak wyjadę a właściciel wyłączy prąd w moim mieszkaniu :D Ouuu jeee, zemsta jest rozkoszą bogów i polskiej furiatki :D
Duriana trzymaj za oknem...
Po czwarte - bo owoce dostępne są cały rok, w formie stałej, półpłynnej i mrożonej. Za tajwańskie lody (czyli kruszony blok zamrożonej wody lub mleka plus góra dodatków do wyboru do koloru) mogłabym się dać pokroić, a okoliczne obsługa okolicznych warzywniaków zna mnie już doskonale i wita z entuzjazmem. Nie mówiąc już o pańci ze stoiska z kawą i owockiem - która przed ósmą rano szykuje dla mnie wielki kubas "fusiastej z mlekiem" i kilka kawałków "czegoś losowo wybranego do spróbowania", a w okolicach przerwy śniadaniowej odpytuje mnie z krzaczków warzywno-owocowych, każąc czytać co zawiera "smoothie of the day".
Świeże truskawki w grudniu...
Po piąte - owoce i warzywa, nawet te w dziwnych kolorach i kształtach - są najmniej przetworzonym elementem tajwańskiej diety (bo większość dań aż skrzypi glutaminianem sodu i świeci od nadmiaru GMO). Owoce - mam nadzieję - jako jedyne są w stanie dostarczyć witamin i minerałów, w zastraszającym tempie wypłukiwanych podczas dłuższego pobytu. Nawet jeżeli oznacza to jedzenie na przykład marchewki w kolorze fioletowym, żółtego kiwi czy arbuza, to i tak będę je wpychać w siebie do obrzygu. Lepiej wtranżolić flaszowca niż tabliczkę czekolady, nieprawdaż?

Po szóste - owoce, nawet szczodrze polane sosem waniliowym - są jednak najmniej idącą w biodra i oponki cześcią tajwańskiego menu. Rzadko są bowiem smażone czy raczone dodatkami zmieniającymi ich kaloryczność w energetyczny odpowiednik hałdy węgla. No chyba, że mówimy o nightmarketowych "owocach w glazurze" albo żelkach cukrowych, albo innych frykasach, na widok których trzęsie mnie jak narkomana na solidnym głodzie - i które wtranżalam na kilogramy (a potem te kilogramy widzę na wadze i w słabo dopinającym się guziku dzinsów)...

Po siódme - owoce i warzywa tajwańskie według chińskiej medycyny mają znaczący wpływ na nasze ciało. I tak - cytrusy "wychładzają", więc warto je spożywać w upalny dzień. Z kolei - mango, ananas, daktyl - rozgrzewają skostniałe z zimna organy wewnętrzne, co z kolei powoduje że nawet w obrzydliwie wilgotną tajwańską zimę nie telepię się z zimna aż tak, jak podczas pierwszego roku. A to takie "podstawowe" korzyści medyczno-zdrowotne.
Bo na przykład guawa będąca wielkim rezerwuarem witaminy C zagwarantuje - zdrowie dziąsła, lśniące włosy i "piękną skórę" (czyli białą jak śnieg i gładką jak nakrochmalone prześcieradło).
A taka papaja - powoduje, że rośnie biust. Serio. Zachodnia medycyna nazywa to wpływem fitohormonów na gospodarkę hormonalną, a ja znam kilka chodzących/skaczących dowodów na skuteczność tej metody. Dwa z nich ulokowane są jakieś 20 cm od mojego podbródka.

Po siódme - nie ma to jak poćwiczyć chiński ze sprzedawcą, który w razie potrzeby wyjaśni (po chińsku, rzecz jasna) co to za owoc, skąd pochodzi, jak go podać i oporządzić i co nam się poprawi po jego konsumpcji. Ponadto na przykład wtajemniczy nas w zawiłości interesujących wydarzeń dzielnicy, wkręci w tajniki idiomów i podniesie samoocenę nadszarpniętą plugawym wyśmiewaniem się z moich tonów przez wietnamskiego kolegę (wietnamski ma więcej tonów niż chiński więc dla kolegi Nguyena moje wpadki krasomówcze są źródłem nieustannego tarzania się po pulpicie). A w wypadkach skrajnych - zawsze można popisać się znajomością języka plugawszego i umiejętnością targowania, gdyby cena była "niehalo", ze sporym narzutem z uwagi na fakt bycia białasem. Częściej jednak cena będzie "halo", a w gratisie dostaniemy jeszcze coś na pokosztowanie...
Czikita vs tajwański banan
Po ósme - jak już jesteśmy na etapie sprzedawców... Pomijam te przemiłe panie które pół sepleniąc po tajwańsku, pół mówiąc po chińsku będą z dumą i radością przepytywać i monitorować postępy na bieżąco, tudzież informować o nich ze szczegółami cały kwartał ulic. Owszem, są fajne - ale klu tkwi też czasem gdzieś indziej...
Bo czasem za ladą na targowisku stoi taki oto sklepowy...

Sklepowy nazywa się Wang Xiangong i powoduje piszczenie podstarzałych lampucer, wzychanie obcokrajowych dziewoi, rumieńce lokalnych dziewczątek i mokre sny gejów. A ponadto pręży mięśnie i pomaga obrotom pewnego kiosku wystrzelić w górę.

A tak całkiem naprawdę - to chłopak jest modelem, chyba nawet specjalnie wynajętym przez właścicielkę podupadającego biznesu w ramach modnej ostatnio na Tajwanie kampanii "pięknych sprzedawców". Zaczęło się od "Frytkowej Piekności" w tajpejskim MacDo, a potem szybko internet podbiły takie indywidua jak "Wieprzowinowa Księżniczka" czy "Gorrący Lodziarz" albo "Sexy Kramarz Tofu" i "Sliczny ciastkarz". A zima pewnie przyniesie i "twarz rajstop" albo coś...

To co, po miseczce owocowej pychoty?


13 komentarzy:

  1. Czytałam gdzieś kiedyś, że ananas szczypie, kiedy jest nie do końca dojrzały, ale ile w tym prawdy- nie wiem. Za to chyba zainwestuję w papaje (u mnie- w cenach niestety kosmicznych), jako, że Matka Natura zakpiła sobie okrutnie ze mnie i mojej siostry: mnie obdarowując wzbudzającą uśmiech politowania miseczką w rozmiarze podstawówkowym, a ją nadmuchując do GG...

    A pomidory w miseczce lodów zawsze mnie rozwalają :D

    Lynx

    OdpowiedzUsuń
  2. Dojrzałe też szczypia :)

    Papaja pomaga trochę ( z mlekiem sojowym) ale chyba najbardziej pomogly mi modlitwy przed jedzeniem. Bowiem mój szkoła była szkoła zakonną tzn prowadzona przez zakonnice i jako Białas z Europy katolickiej bywalam zapraszana na uczelniane obiady dla wybrańców. A tam zawsze -przed jedzeniem modlitwa. Więc rączki składając i oczka w niebiosa unosząc gorąco składałam interpelację: Panie Boże spraw aby pioszlo w cycki. W cycki a nie w zad.... I chyba się udało.

    OdpowiedzUsuń
  3. Cholera, a myślisz, że podziała, jeśli nie chodzę do szkoły katolickiej? :/ I czy modliłaś się do Buddy, czy starego, dobrego Panbucka? Bo nie wiem, czy kupować kadzidło, czy gromnicę...

    Widać, mam jakieś lewe informacje o ananasach. Zazdroszczę Ci w ogóle dostępu do takich cudów, jak duriany (spróbowałabym, a co!) czy właśnie szczypiące w język ananasy. Ja w całej mej długoletniej karierze pochłaniacza owoców na takiego "szczypiorka" trafiłam tylko raz ;c

    Lynx

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chińskim zwyczajem kup oba. I jeszcze portret przewodniczącego Mao i jakiegoś sławnego na znanego konesera i wielbiciela obfitych biustow. Tajwanczycy są wyluzowani w kwestii religii (poza neochrzescijanami niektórymi) i choć są buddystami to o przodków dbają, a jak trzeba to i różaniec na wychudlej klacie sobie przywiesza aby przyciągnąć szczęście i bogactwo. Myślę że modląc się ją gorliwie masz szansę że twoja suplika się wyrozniwyrozni w tym tłumie próśb o Maserati i inne LV

      Usuń
    2. Zaprawdę nie wiesz co czynisz nieszczesna porywając się na konsumpcję duriana.... No chyba że chcesz tym szczury z piwnicy ploszyc trwale i skutecznie ....

      Usuń
    3. Czy durian to naprawdę jest taka "broń bilogiczna" jak mówią?

      PS Czy duriany rosną na Pięknej Wyspie naturalnie, czy zostały "przywleczone" przez przedsiębiorczych plantatorów korzystających z tajwańskiego klimatu?

      Usuń
    4. PS2 No nie mów że Tajwańczycy modlą się do tego obleśnego grubasa w mundurku portretowanego na czerwonym tle. Mają przecież własnego jeneralissimusa, chudszego acz wąsatego :)

      Usuń
    5. @Lynx Nie ty jeden/na zazdrościsz czegoś Magdalenie Pięciorga Imion :)

      Usuń
    6. Tylko dwojga :D reszta nie figuruje w oficjalnych papierach :D

      Usuń
    7. Duriany na Pieknej Wyspie nie rosną. Przypływają z Filipin albo Indonezji. Za to lokalsi mają swoją własną broń biologiczną, cuchnące tofu. Nie wiem co wonieje mocniej, dłużej i obrzydliwiej... Podgnita cebula duriana czy mocno zużyta latryna tofu...

      Tajwańczycy do przewodniczącego się nie modlą... Ale przewodniczący słynął z atencji jaką darzył co bardziej odkarmione i zaokrąglone - więc z uwagi na to że religia chińsko-tajwańska zawiera element czci duchów zmarłych to może jego wstawiennictwo też pomoże? Tak na wszelki wypadek jak mawiają Tajwańczycy

      Usuń
    8. Skąd ty wiesz takie rzeczy Majia? Nie słyszałem byś interesowała się historią, czy w ogóle ChRL

      Usuń
    9. *chodziło mi oto, skąd wiesz jakie babki lubił Przewodniczacy :D

      Usuń
    10. Chyba jednak jakieś zainteresowania w tym kierunku posiadam, bo było nie było skończyłam "Studia Wschodnie" :D A babki... powiem w sekrecie że Przewodniczacy Mao w ramach pokuty w buddyjskim piekle sprząta u mnie za szafą i mi zeznał :D
      Serio - popatrz na stare zdjęcia Madame Mao i innych flam Przewodniczącego - i będziesz miał pewien obraz sytuacji.

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...