poniedziałek, 26 stycznia 2015

Manila, Manila...

Po zrelaksowaniu się na plaży i opieczeniu na delikatny karmelowy brązik nadszedł nieuchronny koniec urlopu na rajskiej plaży.

Winston i Cherry wyjechali wcześnie rano, ja mogłam jeszcze odbyć ostatnią przechadzkę promenadą, wypić ostatnie "buko" czyli sok ze świeżego, zielonego kokosa i zebrać mandżur w troki oraz ruszyć w kierunku ostatniego etapu mojej filipińskiej włóczęgi.
Czekając na "trojtka (czyli motorek z przyczepką)" przeliczyłam gorączkowo zapasy gotówki i włączył mi się krakowski centuś. Zatem, kąsana wężem w kieszeni - podeszłam do stojącej 3 metry dalej rosłej Filipinki z niemowlakiem i zapytałam, czy mogę się zabrać z nią (co obniżyło koszt przejazdu ze 150 monet na 50). Mogłam, zatem ruszyliśmy rzężącym Junakiem w kolorze neonowej najmodniejszej żółci przetykanej kanarkiem do portu. W porcie okazało się, że moja nowa znajoma posiada rozłożystą rodzinę, która z zachwytem mnie zaadoptowała w radosne grono. 
Oczywiście nastąpiła sesja foto z każdym za rękę, pod rękę, w objęciach etc, propozycje matrymonialne od wszytskich "single and available"(nawet, jeżeli byli zajęci a połowica patrzała,  i pękając ze śmiechu mężczyzn szykowała topór i bat na pewne blade pośladki) od lat 3 do 83, po czym całą wielką gromadą Suigitanów zapakowaliśmy się do łodzi. Moje białe od filtra lico straszy na zdjęciach, ale czekoladowo- karmelowym Filipińczykom wydawało się niezmiernie atrakcyjne, zwłaszcza wobec kontrastu z oczojebnym oranżem kapoka. Kapok zaś musiał być, na wypadek wszelki - bo Filipińczycy, choć wyspiarze, rybacy i ludzie morza, pływają równie dobrze i chętnie jak wyspiarze Tajwańczycy.

Po przeprawie zostałam zaproszona na wyżerkę w knajpce z małpką, na zakupy owoców egzotycznych (mango, awokado, kokos itp - jakbym w podróży zgłodniała) i zapakowana do autobusu, który rodzinka wynajęła na potrzeby transportu gromadnego i odstawiona do hotelu w Kalibo. 

Następnego dnia, po nocy w rozprażonym do niemożliwości pokoju (awaria klimatyzatora w środku słodkich snów) ruszyłam do "Międzynarodowego Portu Lotniczego Kalibo". Port lotniczy pozwolił mi przenieść się myślą w dawne czasy, przypominał bowiem baaaardzo archiwalne zdjęcia krakowskich Balic skrzyżowane z pocztą mojego dzieciństwa (aaach, ta waga analogowa, gdzie jeszcze takie można znaleźć?).

Samolot też był nieco retro, śmigłowy a nie odrzutowy.

W Manili miałam zaplanowany niemal 24 godzinny postój. Postanowiłam zatem zostawić bagaż na lotnisku, zabrać tylko aparat i ruszyć w miasto, a potem przekimać się na lotnisku. Z atrakcji "musisz tam być" zaplanowałam tylko Muzeum Lotnictwa, reszta miała być na zasadzie "co się nawinie".
Oczywiście okazało się, że zostawić bagażu teoretycznie się nie da, ale cóż to znaczy wobec czaru zielonych oczu i pięknego imienia Magdalena? Oraz pochodzenia z kraju papieskiego.
Zatem, bagaż spoczął w niedozwolonym dla cywili zakątku "tylko dla pracowników Philippine Airlines", pilnowany bacznym okiem kolejnego "single and available" kandydata na mojego męża (który tak nawiasem mówiąc nie był ani single, ani available, ale za to dysponował wesołym flirciarskim urokiem Latynosa. Tak, wiem, Filipiny to Azja, ale to najbardziej latynosko-europejski z  wszystkich azjatyckich krajów jakie znam).
Zatem, pospacerowałam uliczkami pośród smogu, mając dziwne wrażenie miksu jogurtowo-wizualnego. Bowiem - kościoły jak w Polsce (albo dekoracje z filmów o Zorro, kolonialno-kalifornijskie), owoce jak na Tajwanie, a pomiędzy barwny tłum czekoladowo-smagłych skośnookich meżczyzn z wąsem lub napomadowanym włosiem i biuściasto-biodrzastych czarnookich krzyżówek Pocahontas i Mulan w zupełnie nieazjatyckim (no dobra, nie -mojo-azjatyckim, znanym z Tajwanu) stopniu roznegliżowania i kusicielskich ruchach oraz enturażu wenezuelskich aktorek. 

Do tego linie elektryczne i "folklor" boczniejszych uliczek chyba porównywalny z indyjskim, kramiki z mydłem i powidłem, palmy, skutery,m limuzyny, wozy ze starzyzną i "dżipy - jeepney". Dla ilustracji - po lewej wioskowe Kalibo, mała mieścina na zakuprzu, a po prawej, za czerwoną kreską - przecznica od całkiem reprezentacyjnej.

Dżipni - nie ma wiele wspólnego z terenówkami jakie znamy w Polce. Nie ma nawet wiele wspólnego z typowym "dżipowatym" SUVem, no chyba że za podobieństwo uznamy posiadanie karoserii, silnika, czterech kół i kierownicy, aczkolwiek od amerykańskich pojazdów wojskowych się wywodzi. Jeepney to oaza kreatywności i esencja filipińskości, wręcz ikona i symbol. My mamy wiejski tuning VW Golfa3 i "Odpicuj mi brykę", a Filipińczycy mają kolorowe pojazdy, pieczołowicie klepane, oklejane, malowane i ozdabiane przez właścicieli, wystawiane w konkursach na "naj-dżipa".... I często nielegalne :D w charakterze środków transportu publicznego- innymi słowy, są "dzipneje" licencjonowane w dziedzinie przewozu osób, a są takie "na lewiźnie", które nie spełniają norm rządowych, nie odprowadzają podatków, i nie trzymają się wytycznych w zakresie cen biletów. Nie mam pojęcia, którym jechałam, ale cena była jak najbardziej normalna, komfort jazdy zaś niezapomniany.
Niech się schowa zapchane 502 w godzinach szczytu i busik Kraków - Wygwizdowice (aka "ranczo rodzinne") - po doświadczeniu z jeepneyem już nigdy nie wydadzą mi się odrapane, łatane sznurkiem do snopowiązałki i skrzypiąco-trzeszczące w urągliwy dla bezpieczeństwa własnego sposób.
Po pobieżnym zapoznaniu się z topografią miasta wpakowałam się w najbardziej zapchane kieszonkowcami metro w tym zakątku świata i jakoś doturlałam jeepneyem w okolice lotniska. Po czym pouśmiechałam się do mojego czarnookiego strażnika bagażu oraz jego (a jakże) "single and available" zmiennika i po obejrzeniu wszystkich czterech terminali (w tym jedynego niezamykanego na noc, w którym miałam zamiar dokimać do porannego lotu na Tajwan) w końcu postanowiłam znaleźć Muzeum Lotnictwa. 
Co okazało się niełatwe. Albowiem, choć według internetów miało być umiejscowione koło lotniska - nikt o nim nie słyszał. Znikło w błędzie Matrixa, było plotką i kaczką dziennikarską, czy jak?
W palącym słońcu i skwarze wielkiego miasta ruszyłam w końcu w jakimś losowo wybranym na podstawie danych Google maps kierunku. W marszu na azymut nieco przeszkadzały mi jakieś płoty, roboty budowlane i fakt, że miałam tuptać po drodze wyjazdowej z lotniska (aka motorway) lub też miejscami wąskim pasem zieleni koło płota z drutem kolczastym. 
I tak oto wpakowałam się w budkę z policjantami, którzy zamiast wlepić mi mandat za marszutę - po naradzie w czwórkę wylosowali jednego szczęśliwca, który zamiast wskazać mi kierunek i dach owego muzeum widoczny jakieś 200m dalej - zawiózł mnie tam swoim własnym prywatnym skuterem. Bez kasku :D

Muzeum okazało się być zlokalizowane na terenie jednostki wojskowej, więc umundurowany policjant w charakterze szofera okazał się bardzo przydatny przy próbie dostania do środka :D. A potem - tylko ja i przestronny budynek z dużą ilością samolotów oraz (uff uff) klimatyzacją. A także - tylko ja i ogródek z wolnostojącymi samolotami rozmaitymi na które wolno było włazić, macać i oglądać z bardzo bliska.

Oczywiście - znalazłam polskie akcenty. Po pierwsze - Filipiny używają śmigłowców polskiej produkcji.

Po drugie - Filipińczycy, jako naprawdę religijny naród - mają sporego kręćka na punkcie Jana Pawła II, który machał do mnie z plakatów na całym Nino Aquino International Airport, a w muzeum mogłam niemal wejść do samolotu, który go podczas pielgrzymki po Filipinach woził. Oczywiście, na mnie również spłynęła sława papieska i dodatkowe +10 do rispektu (oprócz tego, za katolickie imię i za zielone oczy z blond włosami oraz twarzyczkę wybieloną sunblockerem), za to że pochodzę z "Poland", tak jak Karol Wojtyła.

Po zakupach w muzealnym sklepiku (który był tak zamknięty, że niemal zabity deskami, i trzeba było telefonicznie ściągać kogoś, kto mógłby mi sprzedać colę i podkoszulek z samolotem) zasiadłam w miłym półcieniu z nowo poznanymi mundurowymi kolegami.

Dostałam masę rad i wskazówek oraz zaproszenie gdybym wróciła do Manili, wysłuchałam ciekawych opowieści, zostałam oświecona w kwestiach bezpieczeństwa pobytu i zasad ostrożności przy noclegu na lotnisku - i gdy zapadła ciemna, duszna noc a koledzy pojechali zakończyć służbę - przeniosłam się 300 m dalej, do terminala T3.
W jasno oświetlonym budynku powłóczyłam się po gmaszysku, pokonwersowałam z Tajwańczykami po chińsku (mam sporą blokadę w rozmowach, bo gdy w Kaohsiung czasem próbuję zagadać, to lokalsi patrzą na mnie wzrokiem błędnej owcy i pytają po angielsku "What?"?) - ku mojemu zdziwieniu i radości naprawdę byłam zrozumiana i chwalona. Widocznie Tajwańczykom poza Tajwanem rośnie empatia i umiejętność słuchania ze zrozumieniem.
W końcu znalazłam "bezpieczny kąt noclegowy" - w wydzielonej strefie pilnowanej przez strażnika, sprawdzającego bilety, aby żaden parszywy kieszonkowiec i bandyta pospolity nie wlazł na dziko i nie oszył śpiących beztrosko podróżnych. Niestety, w "safe zone" nie było krzeseł, na których mogłabym zalegnąć, więc postanowiłam dołączyć do mandżurii i lokalsów rozciągniętych na marmurach podłogi.

Zatem znalazłam zaciszny kątek za filarkiem, nadmuchałam podusię, podesłałam sobie bluzę, przykryłam się szaliko-kocykiem i uderzyłam w kimono. Po chwili budzi mnie delikatne szarpnięcie za ramię. Rozespana, wyplątuję się ze swoich bambetli. Nade mną stoi umundurowany strażnik chrapatorium:
- Miss, miss, pani jest biała, pani jest turystką, pani nie wypada spać na gołej ziemi jak tym tam muzułmanom, Proszę, oto kartony dla pani, pani sobie podłoży...

1 komentarz:

  1. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...