wtorek, 18 listopada 2014

Filipińskie wakacje... część I - czyli dreszczyki podróżne

Gdy stempel w paszporcie coraz bardziej nieubłaganie pokazywał, że muszę się z wyspy ewakuować, uzyskać zestaw magicznych pieczątek wylotowo-wlotowych oraz po prostu zmienić choć na chwilę kraj, aby nie popełnić masowego mordu na Tajwańczykach, którzy zaczęli irytować mnie w stopniu jak dotąd nienotowanym - pojawił się zwyczajowy problem: GDZIE? KAJ? KUDA?

Poruszyłam ten temat w szkole i w gronie znajomych. Japoneczki rzecz jasna zachwalały mi Tokio/Osakę, Nguyeny płci obojga - Wietnam, oferując swe usługi przewodniczo-towarzyskie (Nguyen to najpopularniejsze nazwisko noszone przez jakieś 90%populacji Wietnamu), zaś Irek stwierdził krótko - "To może lećmy razem na Filipiny, bo też mam termin visa run na czerwiec. Słyszałem że na Boracay są niezłe plaże, jest tanio i są tanie bilety." A że Irkowy termin terroru pieczątkowego był zbliżony do mojego, to wygrała opcja Filipiny. Trochę miałam stracha polecieć z Nguyenami (niespokrewnionymi ze sobą) do Hanoi albo Sajgonu, bo Nguyen on to kombinator, a Nguyen ona - roztrzepana trzioptka, i żadne z nich nie grzeszyło odpowiedzialnością czy słownością. 

Zatem - zabukowałam bilety (faktycznie - tanie), i rozpoczełam szukanie noclegu oraz atrakcji. W miedzyczasie Irek zrezygnował, decydując się na opcję ekonomiczną "Hongkong w jeden dzień" z uwagi na przyjazd gości z Polski, ja zaś dopiełam swoją podróż. Nie ukrywam, trochę miałam stracha - Filipiny to nie Tajwan, poziom przestępczości pospolitej jednak jest znacznie wyższy, a samotnie podróżująca biała kobieta to łatwy cel dla kieszonkowca, porywacza, gwałciciela, łowcy nerek, kosmity z wielkim mieczem i komara z zarodźcem malarii oraz zarazków choroby filipińskiej ...

No ale, słowo się rzekło, kobyłka u płota - odwoływanie czegokolwiek nie leży w mej naturze (straszliwego skąpca - bowiem akurat tak wyszło, że zarówno linie lotnicze jak i hotele sporo sobie życzyły za zmiany decyzji...), więc - spakowałam plecaczek, wbiłam się do wagonika pociągu o którym w Polsce będziemy mogli pomarzyć przez najbliższe 20 lat, i hajda, na podbój Kokosowego Archipelagu.

Podróż zaczęła się mocnym akcentem - albowiem otworzyły się niebiosa... Inaczej mówiąc - lotnisko Taoyuan się zamknęło i zwineło z powodu niespodziewanej ulewy. W sznurkach deszczu plątały się samoloty, coś lądowało w widowiskowych bryzgach wody chlustającej spod kół, zaś do startu ustawiała się kolejka rosnąca w postępie geometrycznym. Zaś my siedzieliśmy w poczekalni, czekaliśmy, nikt nic nie wiedział - widać było tylko, że samolotu lini Philippine Airlines niestety nie widać. Za to było widać inne - więc nie żałowałam.




W końcu, z trzygodzinnym opóźnieniem ustawiliśmy się w kolejce do startu. Kapitan zwyczajowo zagadał, przeprosił za niebiosa i zagłębił się w detale dotyczące lotu i pogody w Manili - a mnie z siłą wodospadu i młota pneumatycznego walnęła niezbyt miła myśl - azaliż przecież my lądujemy o 20.45, a o 21.05 mój inny samolot startuje w kierunku ślicznych wysp koralowych, plaż i wakacyjnego luzactwa... Pisakrew, zaraza, franca mór i trąd! Toć nie ma opcji cobym zdążyłaaaaa...

Całkiem ładne stweardessy szybko mnie uspokoiły, że luz - oni zrobią wszytsko itp, na pewno będziemy wcześniej bo kapitan też się spieszy i w ogóle - siesta maniana, siostro. Ano, to sjesta maniana, czy jak się to pisze.
Gapiłam się na chmury - a krajobraz za okrągłym okienkiem rysował się iście apokaliptyczny - karmazynowe zachodzące słońce, granatowo-grafitowe chmury, ciemniejące niebo przetykane białymi kłębami "bimbusów" (cumulonimbus, chmura kłębiasta burzowo-deszczowa, taka "archetypiczna" - czyli ta, którą zawsze rysują przedszkolaki) i jaśniejące z daleka błyskawice. Złowrogo piękne to było, i powodowało szybsze bicie serca, oraz ekspresowe chłeptanie napitków (front burzowo-chmurowy jest też turbulentny, i trzęsie samolotem oraz wszystkim w tym samolocie, ze szczegółnym uwzględnieniem gorących napojów...).
Zegarek, pomimo skomplikowanych operacji cofania czasu (między Filipinami a Tajwanem - godzina różnicy) uparcie pokazywał, że będzie trochę problemu, Filipińczycy narodowym zwyczajem trochę się modlili wniebogłosy, trochę pochrapywali, a trochę śpiewali, a mnie po kręgosłupie latała niemiła myśl, że przegapię samolot i będę musiała dekować się na manilskim lotnisku...
Wylądowaliśmy - była 20.20. Gorąco jak w piekle, duszno (bo klimę dopiero zaczynali włączać i jeszcze nie zdążyła zaskoczyć), a odziany w lotniskowe uniformy personel warczał na tłumek, że ma się przestać przepychać i ustawić w ładną kolejkę - to może zacznie się sprawdzanie paszportów. Na ścianach wisiały budujące reklamy społeczne na temat poprawnego zachowania - które tłumek zawzięcie ignorował, idąc na łokcie może w ciut bardziej dyskretny sposób. Całe szczęście, moja jaśniejąca białością żyrafia postura robiła co mogła w kwestii poważania i czci, więc po żebrach oberwało mi się tylko parę razy, rykoszetem.


Kolejka do strażników granicznych aka Immigration wlokła się w tempie sjesta maniana - a mną miotało jak wiewiórką po redbullu. Teoretycznie przy mnie panienka zza biurka Philippine Airlines wykonała telefon do drugiego terminalu, gdzie czekał samolot krajowy - bo takich niedobitków spieszących na Boracay było więcej - i teoretycznie załoga PAL Domestic Express oraz reszta lotniska ma na nas czekać. A w praktyce to kij ich z tą sjestą manianą wie...
W każdym razie o 20.45 ja i reszta spieszących na wakację białasów tudzież Tajwańczyków wylegliśmy przed terminal, idąc na "bezpłatny, specjalnie dla nas podstawiony autobus międzyterminalowy". Którego jednakowoż nader wyraźnie nie było. A kiedy się objawił, to kierowca powiedział że kurs ma o 21.30, wywalił nogi na kierownicę i zaczął drzemać - a nam kazał brac taxi. Baaa, nawet zawołał je dla nas, olewając uśmiechy i uroki małej grupki blond backpackerek z Europy, liczących na transport VIP...
Taksi przebiło się dosyć szybko i sprawnie, a nawet komfortowo - pomimo że do pięciosobowej z założenia taksówki wbiło się nas osiem lasek z walizkami. Niestety komfort się skończył, kiedy zajechaliśmy pod Terminal 4 i kierowca oznajmił, że luksus wiezienia naszych białych dupsk to nie "hundret fifty - 150" jak na początku ustalone - tylko five hundred fifty -550 i to od osoby i inaczej on nam walizek nie odda, a my mamy uszy umyć bo wyraźnie mówił five hundret fifty, od łeba. Zegarek pokazywał 20.59.
Z bólem wyciągnęłam kasiorę (koleżanki z mniejszym, z uwagi na lepszy przelicznik waluty rodzimej na filipińskie peso) i chyżym kurc galopkiem pomknełam do stanowiska odpraw, gdzie wywieszony język pomógł mi zatrzymać już prawie uciekający personel (gotowa byłam tym językiem strzelać jak kameleon do much!!!). Zatem szczęśliwie wbiłyśmy się na pokład mniejszego samolociku lokalnego i w końcu ciemną nocą dotarłyśmy szczęśliwie na buchające gorącem Kalibo.
Pomimo późnej pory, snuli się naganiacze, oferujący za "drobną opłatą" wszytsko - ale było ich znacznie mniej niż za dnia, i mniej nachalnie nawoływali "Boracay, Boracay, cheap only hundret fifty". Jakoś tego dnia miałam alergię na hundret fifty, nie wiem czemu zupełnie.
Nasze drogi się rozeszły - ja rozklekotanym trójkołowcem (takim motorkiem z zadaszoną przyczepką u boku) popełzłam do hotelu w Kalibo, a dziewczyny olały ostrzeżenia że to może nie być bezpieczne - i pod rękę z pierwszym z brzegu naganiaczem poszły do "klimatyzowanego vana" który za hundred fifty ma je zawieźć do portu Caticlan a stamtąd łódką popłyną na Boracay. 
Mnie ostrzegano zarówno przed taksówkami w Manili, jak i wizytą w Caticlan po zmroku więc - grzecznie pomaszerowałam spać pod klimatyzatorem, w wykrochmalonej na sztywno pościeli. I dopiero rano obudziła mnie egzotyka...

3 komentarze:

  1. Aaa... to dlatego czas oczekiwania na kolejny Twój post tak się wydłużył. Ale przynajmniej miałaś/masz dobry powód : kto by sobie zawracał głowę jakimiś blogami i postami. Początek podróży na Filipinach, jak czytam, pełen wrażeń :) Czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy.

    OdpowiedzUsuń
  2. czekam niecierpliwie na ciąg dalszy:)
    Greta z PL

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...