poniedziałek, 24 listopada 2014

Plażing, smażing i inne akcenty wakacyjne - Boracay

Obudziły mnie raźno piejące koguty i ciepło sączące się pomiędzy uderzeniami klimatyzatora. No tak, Kalibo jest znacznie cieplejsze niż Tajwan, a okna bynajmniej do szczelnych się nie zaliczają. Zatem zebrałam plecaczek i zawołanym przez Hotelową Madam trójkołowcem pokołysałam się na parking dla autobusów.

Oczywiście, od kopa obskoczyli mnie naganiacze oferujący "tani, szybki, klimatyzowany transport do portu Caticlan", ale po szybkim rzucie oka na zachwalany wehikuł zasiadłam koło innego busa i rozpoczęłam potulne czekanie na resztę pasażerów. Mój bus, choć lata świetności miał lekko za sobą, posiadał zarówno szyby w oknach jak i klimatyzator - a ten tani-szybki etc chłodzony był za pomocą chłodnych podmuchów czekających ewentualnie przy drodze, by wpaść przez okna wyposażone głównie w kraty i szerokie rozwarcie na przestrzał. Szyb bowiem w zestawie nie uwzględniono, podobnie jak siedzeń - bo towarzystwo szybko zajmowało drewniane ławki poupychane wzdłuż w 3 rzędach Tiaaa, witamy w trzecim świecie.

Pomimo upału, pasażerowie zbierający się koło mnie na ten wypaśniejszy środek lokomocji (musiało się nas zebrać minimum 14, aby kierowca ruszył) odziani byli nobliwie, panie zaś w wieku rozrodczo-przedmałżenskim wyposażone były w tapetę rozłożoną równie hojnie co precyzyjnie - i o dziwo, nic im nie kapało. Ja rzecz jasna ociekałam potem i rumieniłam się niczym prażona krewetka, i jaśniałam swą białością z akcentem buraczka ćwikłowego na kilometr.
Zatem ruszyliśmy. Ten pęd, ta prędkość, ten wicher we włosach i zapach przygody czającej się tuż za horyzontem... Eee, to nie ta bajka chyba. Droga do Caticlan trwała jakieś trzy godziny, malownicza była - momentami. W pozostałym czasie zaś - jechaliśmy przez coś co jako żywo przypominało podlaską wioskę, z tą różnicą, że domy włażące na szosę plecione były z wikliny, sklecone ze sklejki lub w wersji na bogato - solidnie wymurowane z pustaka. Pomiędzy zaś pelentały się rozmaite biznesy, w tym coś w rodzaju złomowisk, skąd można było wytargać klimatyzator (prawie jak nowy), lodówkę (tylko z lekka zardzewiałą) i inne metalowe szpeje. Kierowca zapuścił dziarską nutę z rytmicznym umc umc, pasażerowie z lekka ukradkiem mnie fotografowali i osbserwowali. Droga wiła się i plątała, pośród szmaragdowych zarośli, mangrowych bagienek, pól ryżowych oraz spadzistych wzgórz.


Na kolejnym przystanku wsiadła rodzina z czwórką bardzo cichych, ślicznych dzieci w odcieniu mlecznej czekolady. Autobus ruszył, pod górę i z górki na pazurki, ocierając się o dżunglę i krawędzie przepaści sunącej ku błękitnemu morzu. 
A za mną zaczęły się rozlegać bulgoty i kaszlnięcia, co najmniej niepokojące... Dopiero po chwili zorientowałam się, co się dzieje i zaczęłam walczyć z przemożoną chęcią zerknięcia w tył, oraz z żołądkiem który w ramach solidarności z czwórką owych dzieci chciał dołączyć do ich zmagań z chorobą lokomocyjną. Z całej siły ignorowałam dziwne dźwięki za plecami, wsłuchując się w radio. Radio nie pomagało, albowiem kierowca zapodał przebojowy kawałek, składający się głównie z porażającego głębią refrenu - "Ni ni ni ni ni, you sexy bitch"... Albo "sexy beach". Albo "sex on a beach". Generalnie na rozkminianiu wariacji poetyckich lecących w kólko w różnych aranżacjach upłynął mi czas do przystanku na którym rzygająca rodzinka opuściła pojazd. Wychodząc, już nie czekoladowi a dystyngownie popielaci z odcieniem zieleni - taszczyli w łapkach woreczki z czymś, co wyglądało wypisz-wymaluj jak tajwańska wersja obiadu płynnego na wynos, czyli zupa w woreczku. Już wiem, czemu od zawsze miałam awersję do takiego sposobu serwowania posiłku, pomimo niewątpliwej pragmatyki tego rozwiązania. Prekognicja chyba jakaś, albo coś.
A chwilę potem dotarliśmy do portu, w którym było: tłoczno, głośno i śmierdząco. Ale za to po przejsciu przez terminal, czekał na mnie taki oto widok. I świat stał się piękny.

Ciekawa uwaga. Bilet na łódkę jest bardzo tani. Adekwatny do jakości łódki. A lwią część opłaty zostawianej w kasie portu stanowi "taksa ekologiczna". Filipińczycy chyba mają korzenie w Zakopanym... Efekty taksy ekologicznej, klimatycznej czy jakiejkolwiek innej - znikome. Port i okolice syfiaste jak wrzód weneryczny. Część druga piekiełka (ryszkarze, taksiarze, naganiacze, zaganiacze etc)  czekała na Boracay, ale całe szczęście szybko zawinęłam w miarę przystojnego trójkołowcarza z pojazdem zdobnym w obowiązkową figurkę Maryjki, różaniec i kiście kwiatów jaśminu - i dotarłam do swojego hostelu.

O hostelu i przygodach będzie za chwilę, bowiem na kilka długich godzin zapomniałam o fakcie, że będę spała na pryczy żywcem wyjętej z filmów o obozach dla internowanych podczas II wojny, i o drobnym niuansie, że owa prycza umieszczona była w czymś w rodzaju wiklinowej szafy. Ale o przeprawach mieszkaniowych i przygodach noclegowych - następnym razem. Teraz zaś ponapawajmy się widokami.





Cały dzień spędziłam na plaży, pod palmą, ganiając do ciepłej wody przejrzystej jak szkło, miękko unoszącej mnie na delikatnych falach i odpoczywając od słońca w łagodnym cieniu rzucanym przez palmowe liście... Skóra, zahodowana na kredową biel tak pożądaną na Tajwanie - pomalutku rumieniła się na cieplejszy, karmelowy odcień pieszczona słońcem i słoną wodą. I tak mi minęło przedpołudnie, południe, popłudnie i wieczór dnia pierwszego (i każdego następnego)...

wtorek, 18 listopada 2014

Filipińskie wakacje... część I - czyli dreszczyki podróżne

Gdy stempel w paszporcie coraz bardziej nieubłaganie pokazywał, że muszę się z wyspy ewakuować, uzyskać zestaw magicznych pieczątek wylotowo-wlotowych oraz po prostu zmienić choć na chwilę kraj, aby nie popełnić masowego mordu na Tajwańczykach, którzy zaczęli irytować mnie w stopniu jak dotąd nienotowanym - pojawił się zwyczajowy problem: GDZIE? KAJ? KUDA?

Poruszyłam ten temat w szkole i w gronie znajomych. Japoneczki rzecz jasna zachwalały mi Tokio/Osakę, Nguyeny płci obojga - Wietnam, oferując swe usługi przewodniczo-towarzyskie (Nguyen to najpopularniejsze nazwisko noszone przez jakieś 90%populacji Wietnamu), zaś Irek stwierdził krótko - "To może lećmy razem na Filipiny, bo też mam termin visa run na czerwiec. Słyszałem że na Boracay są niezłe plaże, jest tanio i są tanie bilety." A że Irkowy termin terroru pieczątkowego był zbliżony do mojego, to wygrała opcja Filipiny. Trochę miałam stracha polecieć z Nguyenami (niespokrewnionymi ze sobą) do Hanoi albo Sajgonu, bo Nguyen on to kombinator, a Nguyen ona - roztrzepana trzioptka, i żadne z nich nie grzeszyło odpowiedzialnością czy słownością. 

Zatem - zabukowałam bilety (faktycznie - tanie), i rozpoczełam szukanie noclegu oraz atrakcji. W miedzyczasie Irek zrezygnował, decydując się na opcję ekonomiczną "Hongkong w jeden dzień" z uwagi na przyjazd gości z Polski, ja zaś dopiełam swoją podróż. Nie ukrywam, trochę miałam stracha - Filipiny to nie Tajwan, poziom przestępczości pospolitej jednak jest znacznie wyższy, a samotnie podróżująca biała kobieta to łatwy cel dla kieszonkowca, porywacza, gwałciciela, łowcy nerek, kosmity z wielkim mieczem i komara z zarodźcem malarii oraz zarazków choroby filipińskiej ...

No ale, słowo się rzekło, kobyłka u płota - odwoływanie czegokolwiek nie leży w mej naturze (straszliwego skąpca - bowiem akurat tak wyszło, że zarówno linie lotnicze jak i hotele sporo sobie życzyły za zmiany decyzji...), więc - spakowałam plecaczek, wbiłam się do wagonika pociągu o którym w Polsce będziemy mogli pomarzyć przez najbliższe 20 lat, i hajda, na podbój Kokosowego Archipelagu.

Podróż zaczęła się mocnym akcentem - albowiem otworzyły się niebiosa... Inaczej mówiąc - lotnisko Taoyuan się zamknęło i zwineło z powodu niespodziewanej ulewy. W sznurkach deszczu plątały się samoloty, coś lądowało w widowiskowych bryzgach wody chlustającej spod kół, zaś do startu ustawiała się kolejka rosnąca w postępie geometrycznym. Zaś my siedzieliśmy w poczekalni, czekaliśmy, nikt nic nie wiedział - widać było tylko, że samolotu lini Philippine Airlines niestety nie widać. Za to było widać inne - więc nie żałowałam.




W końcu, z trzygodzinnym opóźnieniem ustawiliśmy się w kolejce do startu. Kapitan zwyczajowo zagadał, przeprosił za niebiosa i zagłębił się w detale dotyczące lotu i pogody w Manili - a mnie z siłą wodospadu i młota pneumatycznego walnęła niezbyt miła myśl - azaliż przecież my lądujemy o 20.45, a o 21.05 mój inny samolot startuje w kierunku ślicznych wysp koralowych, plaż i wakacyjnego luzactwa... Pisakrew, zaraza, franca mór i trąd! Toć nie ma opcji cobym zdążyłaaaaa...

Całkiem ładne stweardessy szybko mnie uspokoiły, że luz - oni zrobią wszytsko itp, na pewno będziemy wcześniej bo kapitan też się spieszy i w ogóle - siesta maniana, siostro. Ano, to sjesta maniana, czy jak się to pisze.
Gapiłam się na chmury - a krajobraz za okrągłym okienkiem rysował się iście apokaliptyczny - karmazynowe zachodzące słońce, granatowo-grafitowe chmury, ciemniejące niebo przetykane białymi kłębami "bimbusów" (cumulonimbus, chmura kłębiasta burzowo-deszczowa, taka "archetypiczna" - czyli ta, którą zawsze rysują przedszkolaki) i jaśniejące z daleka błyskawice. Złowrogo piękne to było, i powodowało szybsze bicie serca, oraz ekspresowe chłeptanie napitków (front burzowo-chmurowy jest też turbulentny, i trzęsie samolotem oraz wszystkim w tym samolocie, ze szczegółnym uwzględnieniem gorących napojów...).
Zegarek, pomimo skomplikowanych operacji cofania czasu (między Filipinami a Tajwanem - godzina różnicy) uparcie pokazywał, że będzie trochę problemu, Filipińczycy narodowym zwyczajem trochę się modlili wniebogłosy, trochę pochrapywali, a trochę śpiewali, a mnie po kręgosłupie latała niemiła myśl, że przegapię samolot i będę musiała dekować się na manilskim lotnisku...
Wylądowaliśmy - była 20.20. Gorąco jak w piekle, duszno (bo klimę dopiero zaczynali włączać i jeszcze nie zdążyła zaskoczyć), a odziany w lotniskowe uniformy personel warczał na tłumek, że ma się przestać przepychać i ustawić w ładną kolejkę - to może zacznie się sprawdzanie paszportów. Na ścianach wisiały budujące reklamy społeczne na temat poprawnego zachowania - które tłumek zawzięcie ignorował, idąc na łokcie może w ciut bardziej dyskretny sposób. Całe szczęście, moja jaśniejąca białością żyrafia postura robiła co mogła w kwestii poważania i czci, więc po żebrach oberwało mi się tylko parę razy, rykoszetem.


Kolejka do strażników granicznych aka Immigration wlokła się w tempie sjesta maniana - a mną miotało jak wiewiórką po redbullu. Teoretycznie przy mnie panienka zza biurka Philippine Airlines wykonała telefon do drugiego terminalu, gdzie czekał samolot krajowy - bo takich niedobitków spieszących na Boracay było więcej - i teoretycznie załoga PAL Domestic Express oraz reszta lotniska ma na nas czekać. A w praktyce to kij ich z tą sjestą manianą wie...
W każdym razie o 20.45 ja i reszta spieszących na wakację białasów tudzież Tajwańczyków wylegliśmy przed terminal, idąc na "bezpłatny, specjalnie dla nas podstawiony autobus międzyterminalowy". Którego jednakowoż nader wyraźnie nie było. A kiedy się objawił, to kierowca powiedział że kurs ma o 21.30, wywalił nogi na kierownicę i zaczął drzemać - a nam kazał brac taxi. Baaa, nawet zawołał je dla nas, olewając uśmiechy i uroki małej grupki blond backpackerek z Europy, liczących na transport VIP...
Taksi przebiło się dosyć szybko i sprawnie, a nawet komfortowo - pomimo że do pięciosobowej z założenia taksówki wbiło się nas osiem lasek z walizkami. Niestety komfort się skończył, kiedy zajechaliśmy pod Terminal 4 i kierowca oznajmił, że luksus wiezienia naszych białych dupsk to nie "hundret fifty - 150" jak na początku ustalone - tylko five hundred fifty -550 i to od osoby i inaczej on nam walizek nie odda, a my mamy uszy umyć bo wyraźnie mówił five hundret fifty, od łeba. Zegarek pokazywał 20.59.
Z bólem wyciągnęłam kasiorę (koleżanki z mniejszym, z uwagi na lepszy przelicznik waluty rodzimej na filipińskie peso) i chyżym kurc galopkiem pomknełam do stanowiska odpraw, gdzie wywieszony język pomógł mi zatrzymać już prawie uciekający personel (gotowa byłam tym językiem strzelać jak kameleon do much!!!). Zatem szczęśliwie wbiłyśmy się na pokład mniejszego samolociku lokalnego i w końcu ciemną nocą dotarłyśmy szczęśliwie na buchające gorącem Kalibo.
Pomimo późnej pory, snuli się naganiacze, oferujący za "drobną opłatą" wszytsko - ale było ich znacznie mniej niż za dnia, i mniej nachalnie nawoływali "Boracay, Boracay, cheap only hundret fifty". Jakoś tego dnia miałam alergię na hundret fifty, nie wiem czemu zupełnie.
Nasze drogi się rozeszły - ja rozklekotanym trójkołowcem (takim motorkiem z zadaszoną przyczepką u boku) popełzłam do hotelu w Kalibo, a dziewczyny olały ostrzeżenia że to może nie być bezpieczne - i pod rękę z pierwszym z brzegu naganiaczem poszły do "klimatyzowanego vana" który za hundred fifty ma je zawieźć do portu Caticlan a stamtąd łódką popłyną na Boracay. 
Mnie ostrzegano zarówno przed taksówkami w Manili, jak i wizytą w Caticlan po zmroku więc - grzecznie pomaszerowałam spać pod klimatyzatorem, w wykrochmalonej na sztywno pościeli. I dopiero rano obudziła mnie egzotyka...
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...