Obudziły mnie raźno piejące koguty i ciepło sączące się pomiędzy uderzeniami klimatyzatora. No tak, Kalibo jest znacznie cieplejsze niż Tajwan, a okna bynajmniej do szczelnych się nie zaliczają. Zatem zebrałam plecaczek i zawołanym przez Hotelową Madam trójkołowcem pokołysałam się na parking dla autobusów.
Oczywiście, od kopa obskoczyli mnie naganiacze oferujący "tani, szybki, klimatyzowany transport do portu Caticlan", ale po szybkim rzucie oka na zachwalany wehikuł zasiadłam koło innego busa i rozpoczęłam potulne czekanie na resztę pasażerów. Mój bus, choć lata świetności miał lekko za sobą, posiadał zarówno szyby w oknach jak i klimatyzator - a ten tani-szybki etc chłodzony był za pomocą chłodnych podmuchów czekających ewentualnie przy drodze, by wpaść przez okna wyposażone głównie w kraty i szerokie rozwarcie na przestrzał. Szyb bowiem w zestawie nie uwzględniono, podobnie jak siedzeń - bo towarzystwo szybko zajmowało drewniane ławki poupychane wzdłuż w 3 rzędach Tiaaa, witamy w trzecim świecie.
Pomimo upału, pasażerowie zbierający się koło mnie na ten wypaśniejszy środek lokomocji (musiało się nas zebrać minimum 14, aby kierowca ruszył) odziani byli nobliwie, panie zaś w wieku rozrodczo-przedmałżenskim wyposażone były w tapetę rozłożoną równie hojnie co precyzyjnie - i o dziwo, nic im nie kapało. Ja rzecz jasna ociekałam potem i rumieniłam się niczym prażona krewetka, i jaśniałam swą białością z akcentem buraczka ćwikłowego na kilometr.
Zatem ruszyliśmy. Ten pęd, ta prędkość, ten wicher we włosach i zapach przygody czającej się tuż za horyzontem... Eee, to nie ta bajka chyba. Droga do Caticlan trwała jakieś trzy godziny, malownicza była - momentami. W pozostałym czasie zaś - jechaliśmy przez coś co jako żywo przypominało podlaską wioskę, z tą różnicą, że domy włażące na szosę plecione były z wikliny, sklecone ze sklejki lub w wersji na bogato - solidnie wymurowane z pustaka. Pomiędzy zaś pelentały się rozmaite biznesy, w tym coś w rodzaju złomowisk, skąd można było wytargać klimatyzator (prawie jak nowy), lodówkę (tylko z lekka zardzewiałą) i inne metalowe szpeje. Kierowca zapuścił dziarską nutę z rytmicznym umc umc, pasażerowie z lekka ukradkiem mnie fotografowali i osbserwowali. Droga wiła się i plątała, pośród szmaragdowych zarośli, mangrowych bagienek, pól ryżowych oraz spadzistych wzgórz.
Na kolejnym przystanku wsiadła rodzina z czwórką bardzo cichych, ślicznych dzieci w odcieniu mlecznej czekolady. Autobus ruszył, pod górę i z górki na pazurki, ocierając się o dżunglę i krawędzie przepaści sunącej ku błękitnemu morzu.
A za mną zaczęły się rozlegać bulgoty i kaszlnięcia, co najmniej niepokojące... Dopiero po chwili zorientowałam się, co się dzieje i zaczęłam walczyć z przemożoną chęcią zerknięcia w tył, oraz z żołądkiem który w ramach solidarności z czwórką owych dzieci chciał dołączyć do ich zmagań z chorobą lokomocyjną. Z całej siły ignorowałam dziwne dźwięki za plecami, wsłuchując się w radio. Radio nie pomagało, albowiem kierowca zapodał przebojowy kawałek, składający się głównie z porażającego głębią refrenu - "Ni ni ni ni ni, you sexy bitch"... Albo "sexy beach". Albo "sex on a beach". Generalnie na rozkminianiu wariacji poetyckich lecących w kólko w różnych aranżacjach upłynął mi czas do przystanku na którym rzygająca rodzinka opuściła pojazd. Wychodząc, już nie czekoladowi a dystyngownie popielaci z odcieniem zieleni - taszczyli w łapkach woreczki z czymś, co wyglądało wypisz-wymaluj jak tajwańska wersja obiadu płynnego na wynos, czyli zupa w woreczku. Już wiem, czemu od zawsze miałam awersję do takiego sposobu serwowania posiłku, pomimo niewątpliwej pragmatyki tego rozwiązania. Prekognicja chyba jakaś, albo coś.
A chwilę potem dotarliśmy do portu, w którym było: tłoczno, głośno i śmierdząco. Ale za to po przejsciu przez terminal, czekał na mnie taki oto widok. I świat stał się piękny.
Ciekawa uwaga. Bilet na łódkę jest bardzo tani. Adekwatny do jakości łódki. A lwią część opłaty zostawianej w kasie portu stanowi "taksa ekologiczna". Filipińczycy chyba mają korzenie w Zakopanym... Efekty taksy ekologicznej, klimatycznej czy jakiejkolwiek innej - znikome. Port i okolice syfiaste jak wrzód weneryczny. Część druga piekiełka (ryszkarze, taksiarze, naganiacze, zaganiacze etc) czekała na Boracay, ale całe szczęście szybko zawinęłam w miarę przystojnego trójkołowcarza z pojazdem zdobnym w obowiązkową figurkę Maryjki, różaniec i kiście kwiatów jaśminu - i dotarłam do swojego hostelu.
O hostelu i przygodach będzie za chwilę, bowiem na kilka długich godzin zapomniałam o fakcie, że będę spała na pryczy żywcem wyjętej z filmów o obozach dla internowanych podczas II wojny, i o drobnym niuansie, że owa prycza umieszczona była w czymś w rodzaju wiklinowej szafy. Ale o przeprawach mieszkaniowych i przygodach noclegowych - następnym razem. Teraz zaś ponapawajmy się widokami.
Cały dzień spędziłam na plaży, pod palmą, ganiając do ciepłej wody przejrzystej jak szkło, miękko unoszącej mnie na delikatnych falach i odpoczywając od słońca w łagodnym cieniu rzucanym przez palmowe liście... Skóra, zahodowana na kredową biel tak pożądaną na Tajwanie - pomalutku rumieniła się na cieplejszy, karmelowy odcień pieszczona słońcem i słoną wodą. I tak mi minęło przedpołudnie, południe, popłudnie i wieczór dnia pierwszego (i każdego następnego)...