wtorek, 20 czerwca 2017

Jak zmieniło się postrzeganie kraju mojego zamieszkania?

Dzisiejszy post jest częścią projektu Klubu Polek.

Dość długo mieszkałam w jednym miejscu - Nowa Huta, Kraków, województwo małopolskie, Polska, Europa. Takie przywiązanie do miejsca z jednej strony dawało bezpieczne poczucie stabilizacji, istnienie utartej ścieżki kariery zawodowej i rodzinnej, znajomość kontekstu kulturowego. Z drugiej, co ujrzałam dopiero kiedy życie mi bryknęło jak narowisty kucyk - ograniczało, jak pieska przy budzie znającego świat z perspektywy długości łańcucha i horyzontu ograniczonego płotem wokół obejścia.

Zatem żyłam sobie spokojnie, świat poznawałam jak platońscy jaskiniowcy - ale podobnie jak oni, świadomość tego miałam mizerną. Aż pewnego razu życie mi odstawiło zwrot o wszystkie możliwe stopnie - i otworzył mi się znienacka worek z podróżami. Nie mówię tu o podróżach typu wycieczka all inclusive do Egiptu ani nawet trekking po Syberii, bo te, choć otwierają oczy i przynoszą nowe doświadczenia, nie pozwalają poznać świata, ot tak polizać go troszkę i polubić albo skrzywić się z niesmakiem. Tak, można zakochać się w Grecji podczas wakacji - ale czy nawet 10 wakacji w Grecji pod rząd da nam wiedzę o tym, jaka Grecja jest?

Więc, jak to było ze mną?

Tajwan...
Opisując mój stosunek do Tajwanu, pokuszę się o porównanie do miłości. Miłość jest jak gruszka, słodka i ma kształt. Spróbuj zdefiniować kształt gruszki... (tak, to Jaskier i Pół wieku poezji :D)
Najpierw było zauroczenie, zakochanie totalne, strzał miedzy oczy, w serce i brzuch - i motyle, motyle, motyle. Bo Piękna Wyspa taka piękna, raj na ziemi, nieomal jak Dżastin Biber dla młodej nastolatki, taki cudny, taki śliczny, taki idealny. Bo Tajwan taki jest, popatrzcie sami...

Ludzie - tacy uśmiechnięci, tacy przyjaźni, tacy niepolscy.
Przyroda - taka bujna, taka egzotyczna, taka kolorowa.
Jedzenie - takie świeże, takie smakowite, takie niezwykłe.
Kultura - taka inna, taka niesamowita, taka ciekawa.
Technologia - taka WOW przez W-O-W wielkie jak Mrija, te pociągi takie czyściusieńkie, te telewizory na każdym rogu, te gadżety takie wszelakie i tęczowo różnobarwne, takie inne od polskiej szaroburości siermiężnej...

Po pierwszym pobycie na Tajwanie byłam zadurzona jak gimnazjalistka w Robercie Pattisonie, miałam Piekną Wyspę za raj na ziemi, gdzie wszyscy lokalsi to anielskie duszki, unoszące się nad kwietną łąką w tańcu, trzymając się za ręce i śpiewając "kumbajaaaaa".
Kto by zatem na moim miejscu nie zrobił wszystkiego, żeby do tego raju wrócić, niech podniesie rękę!

A zatem wróciłam. Cielęco zakochana, przywilejem młodzieńczej naiwności, ufności, marzycielstwa i innymi nieodłącznymi atrybutami pierwszej wielkiej miłości. Czyli przekładając na język ludzki, wyszłam za ten piękny Tajwan za mąż, zamieszkałam 24/7 i sprawa się skomplikowała.

Tajwan co prawda nie puszczał bąków pod kołdrą i nie rozrzucał śmierdzących skarpetek po mieszkaniu, nie wychlewał mleka do do porannej kawy z kartonu zostawiając smętną skiśniętą kropelkę - ale rzeczywistość zaskrzeczała, i to solidnie. Anioły przestały śpiewać kumbaja i inne spirytualne trele, bo pozbyły się anielskich giezeł, a aureole z drutu przerobiły na proce - i zaczęły drażnić na wszystkich frontach.

Ludzie - bo głupio się uśmiechają, a zad obrabiają setnie, aż się mi celulit od tych ploteczek w falbanki zwija. W dodatku głąby nie mówią po angielsku, a po chińsku złośliwie mnie nie rozumieją i co drugie moje słowo rżą jak źrebięta w koniczynie, bo mi się akcent pomylił albo coś, i na przykład zamiast portfel powiedziałam "napletek", zamiast "czereśnia" - cipka (tak, lody o smaku cipki, takie zamówiłam razu pewnego...). Jestem białasem, i staram się mówić po ichniemu, a oni co? Zero wdzięczności, zero docenienia mojego wysiłku! Mówią że pomogą, a mają to gdzieś i wystawiają rufą do wiatru. W dodatku drą ryja w chińskich koloraturach kiedy mój biały odwłok chce spać, rechoczą, bekają, i milion innych grzechów.

Przyroda - do cholery jasnej, przyroda jest super, ale nie musi mi się manifestować w łóżku, jako ciekawski karaluch! Albo pająk wielki jak dłoń! Albo te biedne, parchate i zapchlone pieski porzucone przez właścicieli, na widok których serce mi się kraje... Albo te cholerne krzaczory, pełne komarów! Albo wszędobylska pleśń, co mi właśnie o zgrozo bujnie porosła kurtkę, powieszoną spokojnie na wieszaku pół roku wcześniej!

Jedzenie - o matko, znów te radioaktywne krewetki z Fukuszimy serwują? A czy na Tajwanie da się zjeść coś, co nie będzie wydobywało z moich trzewi obłoków iperytu? Zęby mi się już psują od tego paskudztwa, co roślinę widziało chyba tylko na opakowaniu aromatu identycznego z naturalnym! Ja chcę mleka! I kaszanki! I małosolnych! I nawet bigosuuuu, którego zazwyczaj nie cierpię!

Kultura - no nie, znów jakieś święto, znów walą fajerwerkami zwyrodnialcy (minimum dwa razy w miesiącu), znów jakaś procesja, znów świątynia i wonieje kadzidłem rywalizując ze stanowiskiem ze śmierdzącym tofu... A w ogóle, jaka kultura? Kulturę to ci tutaj widzieli chyba na Discovery, jak się im ręka na pilocie omsknęła przy szukaniu kanałów teleszopingowych, psiakostka!

Technologia - Taaaa, taki high tec kraj, fifa rafa, a założenie konta w banku to maraton podpisów składanych wzdłuż i w poprzek stu kartek, jakby nie umieli wzoru podpisu ogarnąć. Nooo, niby telewizory plazmowe tu mają, ale szkoda, że skutery z epoki kamienia łupanego, co zanieczyszczają powietrze taką ilością czarnego dymu, że oddychac się nie da... Tak, oderwała ich bomba atomowa od tych pól ryżowych, wbiła w gajerki i samochody - tylko że jeżdżą nimi jakby to dalej furmanki były. 

I tak dalej. Jak widać, przeszkadzało mi wszystko, wszystko było fuj fuj i ble ble. Focha miałam po całości, a nie wróciłam tylko dlatego, że szkoda mi było wracać do Polski na tarczy, bez pieniędzy i bez znajomości chińskiego (przypadkowe stosowanie skomplikowanych słów określających anatomię i fizjologię nie liczy się zupełnie w potencjalnym szukaniu pracy). Nienawidziłam Tajwanu całym sercem, jakbym mogła to bym go w kosmos wystrzeliła. Wściekła i zdołowana słuchałam co rano Comy i Heya, oraz innych poprawiaczy nastroju z lat dziecinnych.
Wiecie, "muszę to przespać, przeczekać".

Przespałam, przeczekałam - i przyszło to jutro, znowu poszliśmy nad rzekę. Nad ocean, tak naprawdę - ale nagle coś kliknęło. W jednym momencie, obudziłam się i było. Pokochałam ten Tajwan, tak po dorosłemu, za to że jest i taki jaki jest.

Bo ludzie - no owszem, inni są ode mnie, i inni niż w Polsce, ale nie tylko na minus. Są weseli, są wrażliwi, są dobrzy, są przyjaźni nie tylko na pokaz.

Bo przyroda - bo jest czasem jak w Polsce, a czasem jak nie w Polsce, ale wciąż zatyka dech w piersiach, nie tylko smogiem i fetorem zgniłozielonego czegoś. A karaluchy - no też są. I małpy, i węże, i orchidee, i dzikie żółwie wałęsające się luzem, i fantazyjnie wystrzyżone koty, i roje motyli.

Bo jedzenie - kij z jedzeniem, ale do wody to muszą sypać coś mocno uzależniającego. A jedzenie... Schabowe im wychodzą słabo, placków ziemniaczanych nie uświadczysz nawet na nightmarkecie - ale za to truskawki w grudniu czy mandarynki z prosto z krzaka są i robią dobrą robotę. I małosolne też - jedna babcia w Kaohsiungu sprzedaje. Lokalna tajwańska babcia dodam, ale ogóraski prawie jak mamusine robi :D Ale fakt - witaminy muszę suplementować, bo najwyraźniej nie przyswajam lokalnego jedzenia w 100% i po dłuższym pobycie robi mi się awitaminoza i anemia. Taki lajf, robaczku, keep calm i łykaj witaminę C.

Bo kultura - nie znam miejsca w Krakowie, gdzie wolno stojące luzem rzeźby nie zostałyby zasprejowane albo ogólnie uszlachcone artyzmem ludyczno-plebejsko-blokerskim. A na Tajwanie stoją i nikt im kutasa na czole nie dorysowuje (jeszcze). A miejscowi - jak się już okazało, że da się mnie zrozumieć - opowiadają mi swoje historie, polukrowane i pocukrowane, jak wszytskie babcino-wujkowe historie z młodości, opowiadają mi o bajkach i legendach... i to jest fajne. A że bekają? Kurcze, bekanie jest spoko, zwłaszcza kiedy nie trzeba zaciskać pośladków że to takie fuuuuuuj. Też bym sobie beknęła czasem, ale nie umiem...

Polska
Jestem Polką. Myślę po polsku, ciągle. Śnię po polsku, poza wyjątkami kiedy śnię w językach obcych. Kocham swój kraj. Zawsze kiedy wysiadam z samolotu - mam burzę uczuć, podobną do tej tajwańskiej, tylko skompensowaną do powiedzmy 24 godzin. Jeszcze zanim wysiądę, patrzę na szachownicę pól, na znajomą scenerię, uśmiecham się i prawie płaczę - bo wszyscy mówią po polsku, bo łysy dresiol pyta "A może pani pomogę z tą walizką?", bo jestem u siebie. A potem bzzzzt - i widzę te szpetne reklamy, tych ludzi zagonionych i pazernie nieżyczliwych, tego lekarza co się do niego dopchać ciężko, a jak się już człowiek dopcha to i tak ma pacjenta gdzieś bo to jego ósmy dyżur pod rząd i marzy o wyspaniu się (i o volvo takim jak ordynatora, za pińcet dyżurów w jego zasięgu), tą bidę z nędzą i tą szarość, no i ostatnio ostrzej niż zawsze, te mordy w telewizorni... A potem budzę się - i wiem, że Polska tak jak Tajwan, jest jaka jest, ale jest moja. I tak jak Tajwan - dotyka serca.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...